Lelów to mała miejscowość leżąca w powiecie częstochowskim, szczycąca się chlubną przeszłością. To tu książę Konrad Mazowiecki zbudował zamek, a król Kazimierz Wielki ulokował miasto, wzniósł klasztor i sprowadził oo. franciszkanów, aby ci oddawali cześć Matce Bożej Pocieszycielce Lelowskiej.
Dla miasta Lelowa i ówczesnego powiat lelowskiego były również i czasy trudne. Głównymi przyczynami klęsk i niepowodzeń były wojny, zarazy oraz pożary. Jednak mimo to mieszkańcy zawsze byli mocno związani z Ojczyzną, bezustannie czynnie angażowali się w obronę wolności i niezawisłości własnego kraju.
Nieopodal jednej miejscowości, leżącej na terenie gminy Lelów – pod Mełchowem (trzy kilometry od Lelowa na północ) stoczono wielką bitwę w 1863 roku pomiędzy powstańcami a siłami rosyjskimi. Wydarzenie miało miejsce 30 września, kiedy to rankiem Chmieleński ustawił wojsko powstańcze do bitwy. Na prawym skrzydle obroną kierował płk Teofil Władyczański ps. „Zaręba”, lewym zaś dowodził kpt. Otto Esterhazy – rotmistrz Huzarów Węgierskich. Wówczas to powstańcy polscy stoczyli wielką bitwę z moskalami, podczas której zostały poniesione straty w postaci ponad stu zabitych. Wśród ciężko rannych znalazł się również Adam Chmielowski – późniejszy brat Albert. Lewe skrzydło frontu, którym dowodził kpt. Esterhazy, broniło się najdłużej. Wytrwały opór został jednak okupiony śmiercią samego kpt. Otto Esterhazego, który trafiony strzałem w głowę padł na polu chwały.
Niestety po przegranej bitwie pod Mełchowem zniknął widomy znak przynależności Lelowa do starej rodziny kazimierzowskich miast, co zapewne dopomogło władcom rosyjskim w roku 1869 odebrać Lelowowi prawa miejskie.
W hołdzie walczącym pod Mełchowem społeczeństwo Lelowa ufundowało tablicę granitową, na której widnieją nazwiska poległych dowódców. Wśród nich wymieniony jest również kpt. Otto Esterhazy – rotmistrz Huzarów Węgierskich.
Wspomniana powyżej bitwa potwierdziła, że Węgrzy są przyjaciółmi Polaków nie tylko w chwilach pokoju, ale i w minionych, ciężkich czasach, takich jak zawieruchy wojenne i powstania.
Oto relacja naocznego świadka o pomocy, jakiej udzielali węgierscy żołnierze Polakom na Kresach Wschodnich II Rzeczypospolitej podczas II wojny światowej.
Mieszkałem do 1943 roku na Kresach II Rzeczypospolitej w okolicach Ostroga, tuż przy granicy z Sowietami. Żyliśmy w ciągłej niepewności, bezustannie napotykając na szereg różnorakich trudności w życiu codziennym. Wspólnie obchodziliśmy święta, z całą rodziną śpiewaliśmy kolędy. Mieszkaliśmy w domu, który był schroniskiem dla dwóch rodzin – moja liczyła pięć osób, a rodzina stryja dziewięć – łącznie w domu przebywało czternastu domowników, co dawało poczucie wzajemnej opieki i bezpieczeństwa. Nic nie wymaże z pamięci dni sowieckiej i hitlerowskiej okupacji.
Na terenach, które ówcześnie zamieszkiwaliśmy, wojna praktycznie rozpoczęła się w nocy z 16 na 17 września 1939 roku. Wtedy „dekawką” – tak nazywaliśmy wtedy samochody osobowe niemieckiej wytwórni DKW – przyjechało czterech mężczyzn ubranych po cywilnemu. Samochód ukryli u sąsiada Karola Jezierskiego, po czym zaczęli pytać przechodniów o miejsce zamieszkania Czesława Białowąsa – komendanta placówki Strzelców. Jak się okazało, byli to uciekający do Rumunii oficerowie Wojska Polskiego, którym zabrakło benzyny.
Wczesnym rankiem około godziny trzeciej traktem z Ostroga na Brody kroczyła już horda bolszewicka. Mój brat Paweł wraz z kolegą udali się do Sowietów po benzynę – udało im się zdobyć kilkanaście litrów paliwa. Około dziewiątej zjawiła się szpica sowiecka na koniach składająca się z trzech sołdatów (żołnierzy). Wypytywali mieszkańców, czy w okolicy są „polsze sołdaty”. Wprawdzie w pobliskim lesie stacjonował oddział uzbrojonych strzelców, ale na szczęście nikt nie wyjawił tej informacji. Sowieci zapytali o drogę na Lwów, po czym odjechali. Niedługo potem zostali rozbrojeni przez strzelców z okolicznych lasów. Po zmroku polscy oficerowie udali się w kierunku granicy z Rumunią.
17 września 1939 roku wraz z Armią Sowiecką na tereny Kresów Wschodnich II Rzeczypospolitej Polski wkroczyły grupy operacyjne NKWD. Ich celem był instalacja struktur aparatu bezpieczeństwa przy jednoczesnym tworzeniu agentury, paraliżowanie wszelkich objawów oporu wobec władzy sowieckiej oraz oczyszczanie terenów z „wrogich klas społecznych”. Na całym okupowanym obszarze, przeważnie w nocy, miały miejsce aresztowania osób podejrzanych o wrogą działalność – funkcjonariusze NKWD samochodami lub furmankami podjeżdżali pod domy mieszkalne, obstawiali wyjścia i bramy, poczym dokonywali rewizji oraz wyprowadzali ze sobą wcześniej upatrzone osoby. Członków rodzin zapewniano przy tym, że ich mężowie, ojcowie czy bracia wrócą najpóźniej za pół godziny i że nie trzeba im nic dawać na drogę. Prawda była jednak zupełnie inna – mężczyźni byli wywożeni w głąb stepów.
Na sowieckim plakacie propagandowym z września 1939 roku można było ujrzeć żołnierza Armii Czerwonej dobijającego Białego Orła jako symbolu „jaśniepańskiej” Polski. Ten pełen nienawiści plakat wyjawiał prawdziwe intencje Związku sowieckiego wobec Polski oraz oczekiwane cele agresji, która rozpoczęła się w pamiętną niedzielę 17 września 1939 roku.
Kiedyś w rozmowie z pewnym dyrektorem szkoły powiedziałem: „Czy Pan wie, że my na Kresach Wschodnich z wielką ulgą witaliśmy wkraczające w czerwcu 1941 roku wojska niemieckie i satelickie?” Ów dyrektor nie mógł uwierzyć w te słowa. Był zaskoczony informacją, ale jednak atak Niemców na Sowietów uratował setki tysięcy Polaków, którzy mieli zostać załadowani do wagonów i przewiezieni na niezmierzony archipelag Gułag. 10 lutego 1940 roku wywieziono moją bratową wraz z trzymiesięcznym dzieckiem, które zamarzło podczas transportu i zostało wyrzucone na pożarcie szakalom. Brat stryjeczny zginął w Kozielsku jako policjant. Po wkroczeniu wojsk niemieckich na nasze tereny dał się odczuć większy strach, ludzie zmuszani byli przez katów hitlerowskich i banderowców Wolnej Ukrainy do jeszcze gorszej katorgi.
Od 1943 roku rozpoczęły się okrutne i bezwzględnie dokonywane przez banderowców depolonizacje, często mające charakter ludobójstwa. Bojówki uzbrojone w różnego rodzaju narzędzia gospodarskie, jak siekiery, kosy, noże oraz częściowo w broń palną, według wcześniej poczynionych planów, rejon po rejonie napadały na bezbronne polskie osiedla i mordowały ich mieszkańców bez względu na płeć czy też wiek. Zagładzie ulegały całe osady ludności polskiej – ludzie ginęli, „ bo byli Polakami”. Stosowano hasło: „Wyriżem wszich Lachów do odnoho, od małoho do starocho”.
Byli też wspaniali sąsiedzi ukraińscy, którzy, nierzadko z narażeniem swojego życia, udzielali schronienia w swoich zagrodach. Niestety wielu Ukraińców za udzieloną pomoc zostało tak samo zamordowanych jak ich polscy znajomi.
Od 17 września 1939 do 1944 żadna noc nie była przespana w spokoju – zawsze od zmroku do świtu towarzyszyło wszechogarniające napięcie i poczucie strachu niepozwalające na wypoczynek. Jak człowiek człowiekowi, sąsiad sąsiadowi może zgotować taką nienawiść?
W nie dzielę przed południem w 1943 roku trasą do Żytomierza przez Ostróg, Nowomalin, Eliaszówkę w kierunku Przemyśla, przez Lwów maszerowało kilka grup żołnierzy węgierskich. W naszych kręgach mówiliśmy, że idzie wojsko „Madziarów”, bratańców Polaków. Witaliśmy ich kwiatami, bowiem byli oni bardzo serdeczni i przyjaźni dla ludności polskiej.
Na nocny spoczynek oddziały węgierskie udawały się tylko do osad zamieszkałych przez Polaków, również tylko tam zaopatrywały się w żywność. „Madziary” opowiadali, że mieli dwie potyczki z bandami uzbrojonymi w siekiery, kosy i noże. Z opowiadań wynikało, że początkowo bandyci nawoływali Węgrów do złożenia broni i poddania się, a ci zostaną puszczeni wolno – były to jednak przebiegłe chwyty mające na celu szybkie rozbrojenie przeciwnika. Na szczęście węgierskie grupy żołnierzy nie uległy fałszywym namowom.
Z rozmowy nauczycielki języka polskiego z żołnierzami węgierskimi, prowadzonej w języku niemieckim, dowiedzieliśmy się również o strasznych mordach na froncie. Węgierski dowódca w stopniu kapitana wypytywał o istnienie ruchu oporu Armii Krajowej na okolicznych terenach. Każdy z żołnierzy węgierskich posiadał około trzech, czterech sztuk broni palnej niesionych na swoich ramionach. Węgrzy przekazali pistolety i karabiny schronionym w pobliskich lasach partyzantom, tłumacząc przy tym, że „w imię czego oni się biją, niejednokrotnie ponosząc spore straty w ludziach”. Chcieli bowiem dotrzeć do Przemyśla, bo tam mogliby już się czuć nieco bardziej bezpieczni w drodze do swojego kraju, gdzie będą mogli odpocząć.
Węgrzy opowiadali też „za kogo walczą. Przecież nie za własną Ojczyznę”. „Wojna to wielkie ogólnoludzkie zło, które jest zgotowane dla człowieka na naszej ziemi. Człowiek człowiekowi staje się wilkiem. My żołnierze nie walczymy w obronie swojego narodu – dość tych zbrodniczych i haniebnych czynów, dość zabijania jeden drugiego. Niech żyje prawdziwa przyjaźń pomiędzy Polakami a Węgrami!” Była to wspaniała wypowiedź dobrego żołnierza i dowódcy węgierskiego. Chwała Madziarom!
Węgierskie grupy żołnierzy, składające się z mężczyzn w wieku do trzydziestu lat, maszerowały w umundurowaniu letnim, bowiem wówczas temperatura dochodziła do dwudziestu pięciu stopni Celsjusza. Prawdopodobnie odłączyli się oni od głównych oddziałów, by – nie wiadomo z jakiego powodu – poruszać się bocznymi drogami. Niestety nie powrócili na główny trakt, którym poruszały się formacje wojsk węgierskich.
ANTONI BIAŁOWĄS