W klubie „Paradoks” 1. marca wystąpił zespół „Siergiej Wowkotrub TRIO”.
Jego lider i założyciel – skrzypek Siergiej Wowkotrub – do Częstochowy ze swoją rodziną przyjechał z Ukrainy 16 lat temu. Jak mówi, była to jego życiowa decyzja. – Podczas „pierestrojki” zawód muzyka przestał dawać możliwość normalnego funkcjonowania. Dzięki kolegom, którzy byli już w Polsce trafiłem do Częstochowy. Tu mogłem spokojnie pracować i realizować swoje plany – opowiada. W naszym mieście rozpoczął stałą współpracę z Filharmonią, uczy również gry na skrzypcach w Szkole Muzycznej w Radomsku. Rok 2001 był dla niego przełomowy. Otrzymał polskie obywatelstwo i utworzył zespół „Siergiej Wowkotrub TRIO”. Do współpracy zaprosił gitarzystę Andrzeja Nowickiego i kontrabasistę Daniela Pomorskiego (obaj muzycy grają też w formacji „Five O’Clock Orchestra”).
„TRIO” skupia się na muzyce lat 20. i 30. ubiegłego wieku, kiedy to królował swing. Pod koniec ubiegłego roku zespół wydał swoją pierwszą płytę „Happy Times” ze standardami swingowymi. Wieczór w „Paradoksie” wypełniły między innymi kompozycje z tego krążka – ciepłe, romantyczne ballady oraz bardziej żywiołowe kompozycje.
Co zainspirowało Pana do utworzenia zespołu?
– Myślę, że wszystko zaczęło się podczas studiów w Kijowie. Wówczas usłyszałem nagranie jednego z najwybitniejszych skrzypków jazzowych Stephana Grappelliego. Chwyciło mnie za serce, ale i zaskoczyło. Nie wiedziałem, że można grać jazz na skrzypcach. Dla mnie, muzyka wykształconego klasycznie (artysta, po średniej edukacji muzycznej ukończył Konserwatorium Muzyczne w Kijowie – przyp. red.) było to całkowicie nieoczekiwane. Ale ziarno zostało zasadzone. Zakiełkowało kilka lat później, gdy wyemigrowałem do Częstochowy, gdzie poznałem artystów grających jazz. Potem było wspólne słuchanie i muzykowanie, kontakt ze stowarzyszeniem muzyków jazzowych. Współpracowałem
z takimi ludźmi jak Gienek Marszałek, Tadek Ehrhadt-Orgielewski. Po jakimś czasie przyszło mi do głowy, by spróbować jazzowego grania. W postanowieniu mocno wsparł mnie Ehrhadt, człowiek
o niesamowitej energii, rozmiłowany
w jazzie. On również zainspirował mnie do komponowania.
„Happy Times” to pierwsza płyta zespołu.
– Tak, pierwsza oficjalna. Wcześniej i później uczestniczyliśmy w projektach „Five O’Clock Orchestra” i Filharmonii Częstochowskiej. Oczywiście marzymy o kolejnych wydaniach, ale naszym celem na dzisiaj jest rozkręcić się i jak najwięcej grać.
Na płycie są kompozycje w Pana aranżacji.
– Tworzymy muzykę improwizowaną (komponowanie w czasie rzeczywistym, na żywo) i za każdym razem jest ona różna, w zależności od chwili, nastroju… Na tej płycie złożyłem hołd mojemu przyjacielowi Tadeuszowi Ehrhadtowi-Orgielewskiemu, na cześć którego skomponowałem jeden utwór „Happy Tador”.
Gracie głównie lekki jazz, swing lat 20. i 30.
– Powszechnie słowo jazz wywołuje skojarzenie z muzyką skomplikowaną, trudną w odbiorze, czasami do końca niezrozumiałą, niemile brzmiącą, itd. Ale muszę podkreślić, że pod pojęciem „jazz”, kryje się ogromny ocean muzyki, mnóstwo stylów, kierunków. My gramy muzykę ery swingu, czyli lata międzywojenne. Stał on się ostatnio modny, nazywa się gypsy jazzem, czyli cygańskim jazzem. Ten styl uprawiało wielu świetnych jazzmanów Cyganów, wywodzących się z Francji czy Włoch.
Płyta Panów podoba się publiczności, co dało się odczuć podczas koncertu. A jak przyjęli ją recenzenci?
– Odbieramy sygnały, że nasza muzyka nie jest obojętna słuchaczom, jednak na profesjonalne oceny jeszcze czekamy. Ich brak trochę mnie niepokoi.
Na co dzień gra Pan w orkiestrze
w Filharmonii Częstochowskiej. Czy łatwo jest improwizować muzykowi klasycznemu?
– Jest to dość trudne. Ale w tej materii nie jestem nowatorem. Za czasów Mozarta, Haydna sztuka improwizacji była powszechna, praktycznie każdy muzyk, kompozytor posiadał tę umiejętność. Nie ukrywam, że klasyka i jazz kolidują ze sobą, przede wszystkim pod względem muzycznym. Granie muzyki klasycznej, to zupełnie inny świat środków wyrazu, artykulacji, intonacji, a także barwy, wydobycia i kultury dźwięku. Dlatego bardzo rzadko się zdarza, że muzyk klasyczny gra jazz i na odwrót, że jazzman gra klasykę. Do tej pory udaje mi się łączyć te dwa światy, ale chciałbym poświęcić się jazzowi. Z tą muzyką wiążę swoją przyszłość. Czuję, że nią żyję, że zostałem dla niej stworzony. Sądzę, że podświadomie cały czas dążyłem, by grać jazz.
Największy dotychczasowy sukces „TRIO”, to „Złota Tarka 2006”.
– Po jakimś czasie wspólnego muzykowania pomyśleliśmy, by spróbować sił w konkursie. W 2005 roku uczestniczyliśmy w drugiej edycji Jazzu Tradycyjnego im. Bogdana Styczyńskiego i w kategorii debiuty otrzymaliśmy pierwszą nagrodę. Siłą rozpędu podjęliśmy większe wyzwanie i wybraliśmy się na Międzynarodowy Festiwal „Old Jazz Meeting” do Iławy.
W pierwszym podejściu nic nie zdobyliśmy, ale za to poznałem dużo świetnych jazzmanów. Kontakt z nimi umożliwił mi pogłębianie tajników improwizacji.
W 2006 roku zdobyliśmy „Złotą Tarkę”.
Jakie macie plany?
– Dawać jak najwięcej koncertów
w Polsce i za granicą. Mieliśmy już sporo występów, graliśmy we Francji, w Niemczech, na Słowacji i oczywiście w Polsce. W czerwcu wybieramy się w trasę koncertową na północ, w okolice Olsztyna. Mamy również nadzieję na udział w festiwalach.
Jak Pan czuje się w Częstochowie?
– Dobrze, bo tu poznałem fantastycznych ludzi, z którymi współpracuję. Tu cały czas rozwijam się, co widać w mojej twórczości. Tu jestem szczęśliwy.
Czego życzyć „TRIO”?
– Myślę, że dużo solidnych, międzynarodowych tras koncertowych.
A dzisiaj z czego jest Pan najbardziej zadowolony?
– Z tego, że to, co robimy, wychodzi nam coraz lepiej, że nasza muzyka podoba się publiczności. A ja na tyle dobrze się w tym czuję, że potrafię poprzez dźwięki przekazywać słuchaczom swoje emocje. To dla muzyka ważne.
Dziękuję serdecznie.
URSZULA GIŻYŃSKA