Jan Ferenc muzealną mapę Polski naznaczył miejscem, gdzie namacalnie dotykamy historii polskiej motoryzacji. Muzeum jest efektem jego tytanicznej pracy, wynikającej z wielkiej admiracji do motocykli.
Pana Jana odwiedzamy w Borownie, przy ul. Wolności 51, w gminie Mykanów. To tam można zwiedzić największe w województwie śląskim, a może nawet w całej południowej Polsce, Muzeum Polskich Jednośladów z Okresu PRL. Już w progu wszechogarniający zapach blisko 50 motorów zapowiada niecodzienne doznania, a widok stawionych w kilku rzędach wypielęgnowanych, dosłownie wymuskanych maszyn zapiera dech w piersiach.
Zaczęło się od Komara
Jan Ferenc pochodzi z Wólki Prusickiej, a od 25 lat mieszka w Borownie, gdzie przybył ze Śląska, po wielu latach pracy w kopalni. Bakcyla do motoryzacji złapał jako młody chłopiec. W wieku trzynastu lat już miał pierwszego dwukołowca – motorower marki Komar, który sprezentował mu tato. Trzy lata później polskie drogi przemierzał już na swoim pierwszym motocyklu, WSK 125, którego do dzisiaj darzy największym sentymentem i prezentuje w Muzeum, jako jeden z najcenniejszych, bo obdarzony wspomnieniami z lat młodzieńczych.
– Ten motocykl otrzymałem w 1969 roku i jeżdżę na nim nieprzerwanie od 16. roku życia. Na liczniku zapisane jest ponad 66 tysięcy kilometrów – mówi pan Jan.
Z pomysłem stworzenia Muzeum nosił się od 1995 roku, wówczas podczas wakacji trafił do przyfabrycznego, niewielkiego muzeum w Świdniku, gdzie – jak nam zdradza – został wpuszczony jeszcze przed oficjalnym otwarciem. – Prezentowano tam produkowane w tamtejszej fabryce do połowy lat 80. motocykle WSK – opowiada Jan Ferenc. Wizyta stała się silną motywacją do urzeczywistnienia zamysłu. Tym bardziej realnego, bowiem w przydomowym warsztacie stało już kilka motocykli, pieczołowicie i własnoręcznie odtworzonych.
Budowa lokalu dla muzeum
Proces budowania i realizowania marzenia trwał wiele lat. Ale wraz z upływem czasu i dzięki determinacji panu Janowi udało się zgromadzić pokaźną kolekcję motocykli i motorowerów, prezentowaną od dziś w muzeum. – Wszystkie pojazdy zakupiłem za własne pieniądze, od ludzi w całej Polsce. Wszystkie też własnoręcznie wyremontowałem, a wspomnę, że niektóre z nich były w stanie agonalnym. W końcu zaczęło brakować miejsca na zgromadzone eksponaty, konieczne było pozyskanie lokum. I tu zaczęły się schody, które pomógł mi pokonać dyrektor Gminnego Domu Kultury w Mykanowie pan Krzysztof Polewski. Przez dziesięć lat wspólnie wydeptywaliśmy ścieżki, prosząc o wsparcie i szukając pieniędzy na budowę obiektu. Pomocną dłoń wyciągnęło lokalne Stowarzyszenie Razem na Wyżyny, które od Urzędu Marszałkowskiego Województwa Śląskiego pozyskało fundusze unijne na budowę lokalu pod przyszłe muzeum. Pomógł nam też Urząd Gminy – opowiada Jan Ferenc. Po wysiłkach przyszedł czas na oficjalne otwarcie Muzeum. Nastąpiło ono w październiku 2011 roku (w tym budynku obecnie zgromadzonych jest ponad 40 motorowerów). Kolejne otwarcie, drugiej części Muzeum, miało miejsce w 2014 roku – tu pan Jan zlokalizował 46 motocykli.
Bogata kolekcja
Łącznie Muzeum pana Jana tworzy zbiór blisko 90 modeli, w tym trójkołowce. W kolekcji są nieomal wszystkie modele motocykli wyprodukowane w Polsce po 1945 roku – WFM, SHL, WSK. Najstarszy pochodzi z roku 1949 roku, najmłodszy z 1985 roku. Każdy model jest inny i każdy świadczy o kolejnych etapach rozwoju polskiej, powojennej motoryzacji, której myśl techniczna nie raz była źródłem inspiracji dla znanych producentów z innych krajów europejskich. W Muzeum można zobaczyć także kultowy dla pokoleń Polaków motocykl Junak czy pierwszy polski skuter Osa. Są też trójkołowce. Pierwszy to wykonany na zamówienie wózek inwalidzki z 1994 roku. Drugi to król naszych motocykli – czterosuw z bocznym wózkiem, z 1962 roku. – Co ważne, to pojazd nadal jeżdżący. Jego wózek boczny wykopałem dosłownie kopaczką zza stodoły, już był wrośnięty w ziemię. Restauracja kosztowała mnie 2,5 tysiąca złotych, ale warto było – zauważa J. Ferenc. – Te motocykle to kawałek polskiej historii, o której chciałbym opowiadać przede wszystkim młodym ludziom – dodaje. I opowiada, z werwą i biglem.
Pan Jan swoje Muzeum urozmaicił o zbiór różnych przedmiotów produkowanych w powojennej Polsce. Jest tu pralka Frania, którą pozyskał od sąsiadki. Ludzie przekazują mu różne eksponaty, stąd w Muzeum zobaczymy rozmaite przedmioty trącone myszką: wagę sklepową, telewizor, tarkę drewnianą do prania, kołyskę z 1949 roku, łóżeczko stalowe i oczywiście pojedyncze elementy motocykli. Są też ciekawe publikacje dotyczące historii motoryzacji polskiej.
Garść ciekawostek
– W Polsce fabryki były wielobranżowe, nie produkowały jedynie motocykli. Te pojazdy były jakby produkcją uboczną. Na przykład Kieleckie Zakłady Wyrobów Metalowych (przedwojenna Suchedniowska Huta „Ludwików”) produkowały po w wojnie prawdziwe motoryzacyjne hity, zachowując symbol huty przedwojennej SHL, jak na przykład pralki Franie – mówi J. Ferenc. Jak dodaje, jedyną fabryką, która swą produkcję nastawiła tylko na motocykle, to Warszawska Fabryka Motocykli. – Tam motocykle powstawały od a do z. Produkowane były wszystkie części, włącznie z silnikami, a potem montowano motocykle WSM. Z kolei w Świdnicy tamtejsza Wytwórnia Sprzętu Komunikacyjnego PZL, która wykonywała śmigłowce, motocykle WSK wytwarzała jako produkt poboczny, stanowiło to około 40 procent całej produkcji fabryki. Po 1985 roku zakończyła się produkcja i zarazem polska przygoda motocyklowa. Ostatnim modelem, który „wcisnęli” nam do produkcji sąsiedzi ze Wschodu, twierdząc, że nasze modele to przeżytek, był Mińsk-Romet. Produkcja miała wynosić ok. 50 tys. sztuk rocznie, ale skończyło się na 15 tysiącach. Składała je fabryka w Bydgoszczy – opowiada Jan Ferenc.
Ciekawie przybliża też historię legendy polskiej motoryzacji – SHL-ek, produkowanych w Kielcach. Ogółem powstało ich kilkanaście modeli. Ostatni z nich to elegancka Gazela, produkowana do 1970 roku. Z taśm montażowych kieleckich zakładów zjechało ogółem prawie 330 tysięcy jednośladów. SHL-ka wzbudzała zainteresowanie swoją subtelną sylwetką, była przedmiotem westchnień i zazdrości. Często wykorzystywana była w filmach, uwielbiana przez wybitnych polskich aktorów. Była natchnieniem dla artystów i ciekawym obiektem dla fotoreporterów. Uczestniczyła w największych, nie tylko sportowych, wydarzeniach kraju. Posiadacz takiego motocykla miał niemal gwarantowane powodzenie u pań w myśl popularnego powiedzonka: „Tego wezmę spośród wielu, kto ma motor z SHL-u”.
Troska o przyszłość
Pasja pana Jana wnosi do jego życia radość i daje satysfakcję. Był przecież jednym z pionierów rozwoju tej gałęzi kultury w Polsce. Jego dzieło i wiedza są zauważane i doceniane, stał się autorytetem w dziedzinie motoryzacji powojennej. Jan Ferenc bierze udział w tematycznych konferencjach ogólnopolskich, także o znaczeniu międzynarodowym. Chętnie uczestniczy w rajdach pojazdów zabytkowych w całej Polsce, gdzie zdobywa puchary. Jest też stałym gościem Parady Pojazdów Zabytkowych w Bytomiu.
Dzisiaj obawia się jednak o przyszłość swojego Muzeum, które jest przecież jednym z dziesięciu największych i najwartościowszych instytucji tej branży w Polsce. – Tworzyłem to wszystko, nie patrząc na koszty i nie myśląc o apanażach. Muzeum jest prywatne, ale zwiedzanie udostępniam bezpłatnie. Nigdy nie było i nie jest do sprzedania, jednak starzeję się i myśl o tym, że ta praca zostałaby zaprzepaszczona, sprawia ból. Marzę, aby ktoś kontynuował moje dzieło. Od kilku lat nie mam żadnej pomocy i przyznam szczerze, że nie umiem chodzić za wsparciem, a stała konserwacja maszyn i pielęgnacja obiektu wymagają czasu i funduszy – mówi nam pan Jan.
W wielu miastach w Polsce – na przykład w Bytomiu i Szczecinie, a nawet w niewielkich Sulmierzycach – władze samorządowe inwestują w tego rodzaju muzea. Rozwiązaniem obaw pana Jana o przyszłość jego dziedzictwa mogłoby być wzięcie Muzeum pod opiekuńcze skrzydła Gminy Mykanów czy Starostwa Powiatowego. Pan Jan liczy na zrozumienie tej idei i nie traci nadziei. Cierpliwie czeka, ale jednocześnie nie ustaje w działaniach i rozwija marzenia. Kolejne SHL-ki czekają na przywrócenie do życia. Cieszy się, że żona docenia jego dzieło i widzi, że stworzył coś niecodziennego. Cieszą go odwiedziny pasjonatów motoryzacji, nieustająco zaprasza do odwiedzania Muzeum.
O swój dorobek muzealny pan Jan dba z niezwykłą troską. – Maszyny muszę ciągle czyścić, całość porządkować. Robię to sam i przyznaję, że zaczyna brakować mi sił, ale nie poddaję się. Wszystkie pojazdy są czynne, można na nich jeździć – stwierdza. Eksponaty dzisiaj mają wartość muzealną, więc są bezcenne, ale w swoim czasie na ich zakup trzeba było długo oszczędzać. – Tak dla przykładu, WSK w 1969 roku kosztowała 8 tysięcy, a skuter – około 17 tysięcy złotych. Niestety produkcja tych maszyn skończyła się u progu lat 80. XX wieku – mówi.
Od siebie dodamy, że tę perłę na polskiej mapie historii motoryzacji nie tylko trzeba zobaczyć, ale także zadbać z myślą o przyszłych pokoleniach.