Rowerem dookoła mórz (1)


Wyjazd, 13 czerwca, godz. 2.35. Do ostatniej chwili przygotowania do wyjazdu, pożegnania i w drogę. Wyjeżdżam z dworca na Stradomiu. Zaczyna się od tego, że nie ma wagonu bagażowego, więc rower muszę zapakować do schowka na szczotki, żeby go całą noc nie przestawiać. Był to nie lada wyczyn, biorąc pod uwagę, że ledwo załadowaliśmy go w trzy osoby do pociągu. Dodatkową “atrakcją” tej podróży była konieczność pilnowania zarówno bagażu, jak i roweru, wiec całą noc siedziałem na podłodze, odliczając godziny do końca podróży.

Wyjazd, 13 czerwca, godz. 2.35. Do ostatniej chwili przygotowania do wyjazdu, pożegnania i w drogę. Wyjeżdżam z dworca na Stradomiu. Zaczyna się od tego, że nie ma wagonu bagażowego, więc rower muszę zapakować do schowka na szczotki, żeby go całą noc nie przestawiać. Był to nie lada wyczyn, biorąc pod uwagę, że ledwo załadowaliśmy go w trzy osoby do pociągu. Dodatkową “atrakcją” tej podróży była konieczność pilnowania zarówno bagażu, jak i roweru, wiec całą noc siedziałem na podłodze, odliczając godziny do końca podróży.
Dzień pierwszy, 14 czerwca, Przemyśl – Medyka – Lwów. Jesteśmy spóźnieni kilka minut. Dojechaliśmy jakoś tak o godz. 9:10. Znów trochę komplikacji z wynoszeniem roweru, ale znalazły się dwie osoby, które pomogły mi wynieść rower z pociągu. Pewien pan przejął się tak bardzo moją wyprawą, że postanowił mnie wyprowadzić aż do drogi wiodącej bezpośrednio na przejście graniczne. Dobra jakość drogi zapowiadała udaną jazdę. Pogoda również sprzyjała od początku, gdyż nie było ani gorąco, ani chłodno. Po prostu w sam raz na jazdę rowerkiem. Pomimo tego, że w przewodniku po Ukrainie zamieszczono informację, iż “przekraczanie granicy ukraińskiej nie wiąże się z jakimiś szczególnymi przeżyciami”, to ja jednak przeżyłem coś, można powiedzieć, interesującego. Otóż miałem okazję tego dnia aż dwa razy przekraczać granicę w Medyce.
W przeciwieństwie do polskich celników, którzy sami doradzali mi taki sposób przejścia, celnik ukraiński nie mógł się pogodzić z faktem, ze chciałbym przekroczyć granicę przez przejście dla pojazdów. W ten oto sposób zakończył się mój pierwszy w życiu siedmiosekundowy pobyt na Ukrainie. Jako turysta wracający z zagranicy musiałem zgłosić się najpierw do odprawy paszportowej oraz celnej, za każdym razem oczywiście odczekując swoją kolejkę, aby móc powrócić do kraju ojczystego po tak “długiej tułaczce”. W tym miejscu nie powinienem już pewnie wspominać, co o pracy ukraińskich celników powiedzieli ich polscy koledzy, kiedy przedstawiłem im całą sytuację. Mnie nie pozostało jednak nic innego jak tylko pomaszerować na przejście dla pieszych, gdzie zrozumiałem, dlaczego polscy celnicy wysłali mnie na przejście samochodowe.
Po pierwsze dwa razy dłużej musiałem czekać na swoją kolejkę do odprawy paszportowej, zarówno z polskiej, jak i ukraińskiej strony, gdyż z rowerem nie posiadałem “odpowiedniej siły przebicia”. Po drugie barierki obrotowe nie są przystosowane do przeprowadzania rowerów, ale celnik ukraiński, wbrew prośbom ludzi, postanowił nie otwierać przejścia dla wózków, twierdząc że przejdę przez barierkę. Rzeczywiście udało mi się tego dokonać, ale okupiłem ten wyczyn siniakami na ręce i nodze.
Teoretycznie prosto ruszam na Lwów. W praktyce od początku nie było prosto – droga jest w fatalnym stanie. Jedynym plusem był brak większych wzniesień. To właściwie niedługi odcinek, gdyż w sumie przejechałem dziś około 110 km, jednak z powodu zmęczenia podróżą pociągiem i perypetiami na granicy jazda kosztowała mnie wiele wysiłku.
We Lwowie byłem około godz. 16.50, a raczej 17.50, gdyż zapomniałem, że na Ukrainie obowiązuje przesunięcie wskazówek zegara o jedną godzinę do przodu. W tej sytuacji nie zastałem już nikogo w Towarzystwie Krzewienia Kultury Polskiej i nie mogłem otrzymać adresu jakiejś taniej kwatery. Również na dworcu nie znalazłem nikogo, kto mógłby mnie przenocować. Dopiero pod gmachem Uniwersytetu spotkałem, właściwie przez przypadek, osobę, u której mogłem się zatrzymać. W ten oto sposób nocowałem w centrum Lwowa, z czego jednak nie było mi dane się nacieszyć, ponieważ jedynym pragnieniem była potrzeba snu.
Dzień drugi, 15 czerwca, Lwów – Rohatyn – Iwano Frankowsk (Stanisławów).
Pobudka o siódmej rano. Zgodnie z planem podróży powinienem dotrzeć dzisiaj do Rohatynia, gdzie rzeczywiście zjawiłem się około godziny 16. Nadal nie jest gorąco, ale zaczyna się chmurzyć, co nie jest pocieszające. Droga o wiele lepsza niż wczoraj. Niestety, większość odcinków musiałem pokonać pod górkę. Na domiar złego niedługo po opuszczeniu Lwowa zgubiłem mapę, która musiała zostać zwiana podczas któregoś ze zjazdów. Właściwie od momentu ostatniego przeglądania jej zawartości do chwili, kiedy zorientowałem się, że już jej nie posiadam, przejechałem zaledwie 3 km, jednak postanowiłem jechać dalej i zaopatrzyć się w nową mapę na jakiejś stacji benzynowej. W rzeczywistości do końca pobytu na Ukrainie podróżowałem bez mapy.
Przebieg trasy znałem na pamięć, a oznakowanie tras nie jest najgorsze. Poza tym ludzie bardzo chętnie wskazywali drogę, kiedy tylko poprosiłem ich o pomoc. Po dotarciu do Rohatynia postanowiłem ruszyć dalej, aż do Iwano-Frankowska (Stanisławów), gdzie zatrzymałem się na noc w hotelu dworcowym. Ponieważ byłem z rowerem, recepcjonistka zgodziła się dać mi pokój czteroosobowy tylko do mojej dyspozycji, oczywiście w cenie jedynki. Wieczorem krótki spacer na rynek i z powrotem na kwaterę. W sumie po 11 godzinach jazdy dzień zakończył się na dystansie około 170 km.
Dzień trzeci, 16 czerwca, Iwano Frankowsk – Kołomyja – Czerniowce. Pobyt na Ukrainie miał się zamknąć w czterech, góra pięciu dniach. Jednak ukraiński celnik dał mi na przejechanie kraju tylko trzy dni, oczywiście wpisując te informacje do paszportu. W ten sposób planowane wcześniej miejsca postoju musiały ulec zmianie. Po dniu z nadprogramowymi kilometrami postanowiłem przejechać 60 km do Kołomyi i dalszą część podróży przez Ukrainę przebyć pociągiem. Przejście graniczne z Ukrainy do Rumunii prowadzące na Seret nie ma przejścia pieszego, więc nie chciałem już ryzykować zawracania do stacji kolejowej po ewentualnym odesłaniu mnie przez służby graniczne. Na miejsce dotarłem około godz. 13.
Sam nie wiem, co mnie podkusiło, ale postanowiłem jednak zaryzykować i pojechać dalej na rowerze 80 km do Czerniowców. W ostatecznym rozrachunku przejechałem kilka kilometrów za Czerniowce, gdzie zatrzymałem się u pewnej rodziny. Tak naprawdę nie jest łatwo znaleźć nocleg na kwaterze, jeśli gospodarze sami nie szukają lokatora. Na szczęście znalazła się pewna rodzina, która zgodziła się mnie przenocować.
Właściwie już w tym momencie powinienem podsumować swój pobyt na Ukrainie, ponieważ jutro pozostaje mi tylko dojechać do granicy. Z całego swojego pobytu żałuję, że przy podróży rowerem nie ma tak na prawdę możliwości zwiedzania kraju poza podziwianiem widoków w czasie jazdy. Każda chwilę po dotarciu do jakiegoś miasta staram się wykorzystać na zregenerowanie sił i ewentualnie zrobienie kilku zdjęć.
Dzień czwarty, 17 czerwca, Czerniowce – Seret – Botosani – Plugari. Pomimo moich obaw związanych z przekraczaniem granicy wszystko przebiegło bez większych problemów. Chwila oczekiwania po stronie ukraińskiej i pozostaje już tylko odprawa przez rumuńskich celników. Nie było nawet problemów z porozumiewaniem się. Celnicy trochę z politowaniem patrzyli na mój obładowany rower i kiwali głowami, i nawet nie kazali otwierać bagażu. Zapytali tylko o ilość gotówki i życzyli “Drum bun”, tzn. Szerokiej drogi.
Słońce zaczyna coraz bardziej prażyć i powoli zaczynam się coraz bardziej męczyć. Dziś trochę zboczyłem z trasy i przy wyjeździe z Botosani ruszyłem nie tą droga. Na szczęście nie trzeba było zbyt dużo nadrabiać żeby dostać się na właściwy odcinek. Jedyny problem to droga, którą jechałem na właściwą trasę. Po prostu skończył się asfalt. Musiałem zwolnić i rozbiłem namiot trochę za Plugari. Po przejechaniu 165 km jedynym moim marzeniem było tylko zasnąć. Niestety, nie można się solidnie wyspać, gdyż tylko rano można w miarę spokojnie jechać, by się nie wykończyć w pełnym słońcu.
Dzień piąty, 18 czerwca, Plugari – Jassy – Vaslui. Po śniadaniu i spakowaniu namiotu, co łącznie zajęło mi półtorej godziny, mogłem znowu ruszyć w drogę. Droga do Jassy, byłej stolicy Rumunii, wiedzie przez piękne, ale bardzo górzyste tereny wzdłuż granicy z Mołdawią. Samo Jassy jest niesamowite. Znajduje się tutaj pierwszy rumuński uniwersytet, a co krok inne muzeum. Niestety, znów mój pobyt w mieście ograniczył się jedynie do odpoczynku, uzupełnienia zapasów wody i jedzenia oraz do wymienienia gotówki. Wyjazdowa droga południowa z Jassy jest wyjątkowo stroma. Biorąc pod uwagę dotychczasowy dystans, prażące niemiłosiernie słońce oraz ciężki bagaż, nie miałem innego wyjścia, jak tylko wepchnąć rower pod górkę na odcinku prawie 5 km. W przyszłości stanie się normą, że w skwarze będę raczej zsiadał i wpychał rower, ponieważ przy tak dużym ciężarze bagażu nie jestem w stanie wjeżdżać z odpowiednią prędkością, aby utrzymywać stabilnie rower.
Pozostały odcinek upłynął raczej na zjazdach niż na podjazdach. Udało mi się w sumie przejechać 154 km, ale przy tym upale było to naprawdę wyjątkowo uciążliwe. Miejsce noclegowe znalazłem dopiero po zmroku, kilkanaście kilometrów za Vaslui. Zatrzymałem się w przydrożnym barze, gdzie istnieje możliwość rozbicia namiotu. Jednak panie, które miały nocną zmianę, zaproponowały, abym przespał się w pokoju dla kierowców, ponieważ i tak nie ma żadnego klienta. W ten oto sposób nocowałem jak dotychczas w najlepszych warunkach.
Dzień szósty, 18 czerwca, Vaslui – Barlad – Galacz. Tej nocy wyspałem się chyba najlepiej. Znów z samego rana w drogę, ale znacznie wolniej niż dotychczas. Dzień zapowiada się słonecznie. Jestem już tak zmęczony, że potrzebuję coraz częstszych odpoczynków, a każde wzniesienie męczy mnie coraz bardziej. Tuż przed miejscowością Barlad odbiłem na wschód i ruszyłem na Galacz. Niestety, według mapy droga, którą zamierzałem jechać, miała być w miarę dobrej jakości asfaltówką, a okazała się na odcinku ponad 10 km zwykłym rozjeżdżonym piachem z niewielką iloscią żwiru. W sumie jednak cała droga na Galacz przebiegała znośnie bez większych utrudnień. Jedynie pogoda zaczęła się zmieniać. Na początku trochę popadało, a później zerwał się silny wiatr, jednak ostatecznie obyło się bez większych rewelacji.
Po przejechaniu około 160 km na noc zatrzymuję się w kafejce internetowej, gdzie przez pół nocy piszę tę relację. Mam nadzieje, że uda mi się bez większych problemów dotrzeć już pojutrze nad Morze Czarne. Znad brzegu Dunaju pozdrawiam wszystkich serdecznie. Jeszcze raz dziękuję wszystkim za wsparcie i otuchę, której mi dodają podczas tej podróży.

Michał Zmysłowski

Podziel się:

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *