W Częstochowie, 11 sierpnia, podczas inauguracji wystawy fotograficznej “Tak powstawało… Quo vadis” przebywał Paweł Deląg, odtwórca postaci Winicjusza. Materiał z konferencji prasowej z Pawłem Delągiem, w której uczestniczyli przedstawiciele mediów częstochowskich, przygotowała Urszula Giżyńska.
– “Quo vadis”, to chyba najdroższa polska produkcja filmowa. Jednym z poważniejszych problemów było udźwiękowienie filmu.
– Sprawy finansowe, to zakres producentów, trudno mi mówić na ten temat. Film jest zrealizowany najnowszymi technologiami i w istocie około 50% wartości stanowi dźwięk. W Polsce jest tylko jedna firma, która może dokonać nagrania dźwięku najnowocześniejszą techniką. Jednak ma dość małe doświadczenie, gdyż do tej pory zrealizowała tylko pięć filmów. Dlatego producenci wysłali film do Austrii. Tam został oczyszczony i w efekcie udźwiękowienie będzie na pewno na światowym poziomie. A pieniędzy brakowało nie tylko na to, ale również na promocję. Dla porównania, zachodnie wytwórnie filmowe na te cele przeznaczają 1/3 i więcej kosztów produkcji.
– Jaki procent polskich widzów według Państwa oczekiwań przyjdzie do kin?
– Optymalna liczba widzów, która może zobaczyć film jest oceniana na 10 milionów. To górna granica. Liczymy na to, że, podobnie jak “Pana Tadeusza”, “Quo vadis” zobaczy 7 milionów Polaków.
– Jak wyglądała praca na planie?
– Miałem dobrego reżysera i dobrych partnerów. Sienkiewicza gra się dobrze, bo szkicuje postacie pełnowymiarowe, mające jasno określoną motywację. Nie pozostawało nic innego, jak skupić się i realizować założenia, autora i własne. Oczywiście, w porozumieniu z reżyserem, partnerami i operatorami.
– Jak przygotowywał się Pan do roli?
– Film historyczny ma swoją specyfikę. Przeszłość wiąże nas obyczajowością i regułami ludzi sprzed lat, ich często odmiennym światopoglądem, świadomością i wartościami. W tym wypadku trzeba oczywiście zwrócić się do literatury. By wgłębić się w moją rolę musiałem sięgnąć po filozofów. Jednak moja postać jest współczesna, bo przenoszę ładunek emocjonalny stąd, z tego świata. Szerzej o założeniach roli wolałbym porozmawiać po premierze.
– Co było najtrudniejsze?
– Na początku trema, potem zmęczenie. Na przykład scena na stadionie – trzymanie w ramionach zemdlonej, ukochanej kobiety. Takie sceny realizuje się z różnych stron. Na ekranie to tylko kilka chwil, a w rzeczywistości cały dzień pracy i ogromnego wysiłku. Po zakończeniu zdjęć musiano mi okładać lodem zbolałe, zakwaszone mięśnie.
– Sytuacje nieprzewidziane i śmieszne…?
– Całe mnóstwo. Na przykład, spadająca, płonąca belka na moją głowę. Strażak – statysta widział, jak kaskaderzy rzucają belkami, rzucił więc i on. A że na moją głowę, to już był mój problem.
– Czy film ma szansę zaistnieć na rynkach zachodnich?
– To jest problem nie tylko “Quo vadis”, ale całej polskiej produkcji filmowej. Potrzebujemy pieniędzy i kontaktów, by promocja udała się i film został zauważony. Jednak podstawą sukcesu jest wartość filmu. Może uda się wytworzyć odpowiedni klimat wokół produkcji podczas prezentacji filmu w Watykanie, gdzie będą gościć także dziennikarze z Europy Zachodniej.
– W ubiegłym roku wszedł na ekrany “Gladiator”, czy w porównaniu z nim “Quo vadis” nie wypadnie zbyt blado?
– “Gladiator”, film ze zbliżonego czasu historycznego mógłby stanowić zagrożenie, ale jest to inne kino, inna historia, zupełnie inaczej skonstruowana, i o dziwo może nam utorować drogę, pod warunkiem, że dorównamy umiejętnościom i standardom kina amerykańskiego.
– Ta wersja “Quo vadis” ma być lepsza od wcześniejszych produkcji…
– Poprzednie ekranizacje mało kto pamięta, nawet tę z Robertem Taylorem. Może dlatego, że wcześniejsze realizacje były zbyt pobieżne. Bardzo rzadko sięgano w nich do istoty tej powieści. Ograniczano się do wątku miłosnego, który jest klamrą, ale przecież nie o to chodzi w tej epopei. Tu chodzi o coś bardziej istotnego, a sam reżyser pozwala sobie rozbudować pytanie tytułowe i tłumaczyć je również w rozumieniu “Quo vadis homo?”
– Czy jest to Pana pierwsza wizyta w Częstochowie?
– Nie. Jest tu przecież Jasna Góra i choćby z tego powodu zaglądałem do Częstochowy wcześniej.
URSZULA GIŻYŃSKA