Jerzy Zygmunt urodził się w 1955 r. w Dźbowie. Do szkoły podstawowej uczęszczał w Blachowni, gdzie przeprowadził się wraz z rodzicami. Tam, za sprawą nauczyciela Mieczysława Rydzewskiego, rozwijał swoje zainteresowania przyrodnicze. W liceum, zachęcony przez działaczkę PTTK-u Barbarę Rychlik, uprawiał turystykę pieszą. Szybko jednak zainteresował się jaskiniami i wstąpił do Speleoklubu Częstochowskiego, gdzie w 1972 r. ukończył kurs taternictwa jaskiniowego. Po studiach biologicznych na Uniwersytecie Śląskim kilka lat pracował jako wykładowca. Obecnie utrzymuje się z działalności naukowej, realizując prace zlecone. Uprawia jeździectwo, zajmuje się hodowlą kwiatów. Jego pasją jest także fotografia. Z każdej wyprawy przywozi filmy i zdjęcia. Uczestniczył w ponad 50. międzynarodowych wyprawach eksploracyjnych do jaskiń.
Niewysoki, szczupły, na nosie okulary. Twarz okala ciemny zarost. Ubrany w kanciaste spodnie, białą koszulę i sweter. Szybko i z przejęciem opowiada o jednej ze swoich wypraw. Siedzę w pierwszym rzędzie słuchaczy. Z trudnością nadążam z notowaniem. Moje pierwsze spotkanie z Jerzym Zygmuntem miało miejsce podczas prelekcji w ratuszowych piwnicach. Kiedy dzwonię z propozycją wywiadu jest zdziwiony i zaskoczony. Ciepły głos w słuchawce szybko odpowiada na pytania. Ma masę planów więc prosi, abym skontaktował się z nim za kilka dni, bo nie wie czy będzie miał czas. Zabiegany.
Wreszcie udało nam się umówić. Kiedy szybkim krokiem wchodzi do redakcyjnego pokoju sprawia podobne wrażenie, jak przy pierwszym spotkaniu. Kurtka z polaru, skórzana torba przewieszona przez ramię, nieśmiały uśmiech. Zwykły facet. Aż trudno uwierzyć, że ten człowiek schodzi do wnętrza ziemi, narażając się na niebezpieczeństwa; przeciska się przez wąskie korytarze, o których ja nawet myślę ze strachem.
Siedzimy naprzeciwko siebie. Przez chwilę jestem skrępowany. Zaczynamy rozmawiać. Opowiada o sobie z uśmiechem. Czasem wtrąca jakiś żart. Rozmowa zaczyna się kleić. – Od dzieciństwa interesowałem się przyrodą. Pomagał mi je rozwijać nauczyciel – Mieczysław Rydzewski. Opiekował się moją klasą w pierwszych latach szkoły podstawowej w Blachowni, zapamiętam go do końca życia. Jego praca i zainteresowania, które we mnie ukształtował zadecydowały o późniejszych studiach i zawodzie – opowiada Zygmunt.
Zaczęło się w liceum od turystyki pieszej
– W latach 60. w PTTK-u działała znakomita postać, Barbara Rychlik. Miała dar przyciągania ludzi. Wystarczyło, że jakiś młody człowiek się przewinął, od razu wpadał jej w oko, zagadnęła i już tak szybko nie wyszedł. Dzięki niej zacząłem działać w PTTK – wspomina Jerzy Zygmunt.
A w tym czasie działał już Speleoklub Częstochowski. Został utworzony w 1956 r., więc w latach 60. była to już, jak na owe czasy, całkiem prężna organizacja. – Tak więc moje zainteresowanie jaskiniami dokonało się w drodze naturalnej ewolucji z turystyki pieszej. Mogłem oczywiście ewoluować w stronę turystyki górskiej, ale klub wysokogórski w Częstochowie nie istniał. Jeśli ktoś chciał się wspinać to był skazany na Speleoklub lub mógł dojeżdżać do jednego z klubów wysokogórskich na Śląsku lub w Łodzi – mówi Zygmunt.
Choć trudno w to uwierzyć zapytany o motywację swojego hobby Jerzy Zygmunt odpowiada: “Najpierw z ciekawości, a później z głupoty”. Podobno zawsze można doszukiwać się wznioślejszych powodów, jednak “ubieranie” swojego hobby w metafizyczne znaczenia to nie w stylu Jerzego Zygmunta.
– Każdy ma jakiś powód. Jak tak się spojrzy z boku to chodzenie po jaskiniach może okazać się skrajną głupotą. Zwłaszcza, że są takie miejsca, których się nie da pokazać, sfilmować, zrobić zdjęcia – nikt nie wie jak tam jest ciężko. Włos się jeży. Ludzie mają swoje “koniki”: ktoś zbiera znaczki, a ja chodzę po jaskiniach. W życiu musi coś się dziać – mówi Zygmunt.
Pierwszą nieturystyczną jaskinią, do której wszedł była Cabanowa w Górach Towarnych.
Był rok 1972. Wyprawa do Cabanowej odbyła się w ramach kursu taternictwa jaskiniowego, w którym Jerzy Zygmunt uczestniczył. Pierwszą – mówiąc żargonem – “załojoną” jaskinią w Tatrach była Jaskinia Wysoka, w wąwozie Kraków w Dolinie Kościeliskiej, wówczas bardzo modna wśród grotołazów częstochowskich.
Choć od tej pory Jerzy Zygmunt “załoił” setki jaskiń, nie ma ulubionej. Najbliższe są dla niego te, które odkrył osobiście, jednak większość z nich znajduje się poza Polską. Razem z kolegami ze Speleoklubu odkrył także kilka jaskiń na Jurze. Jest jednak przeciwny nowym eksploracjom na tym terenie, bowiem nie ma pieniędzy na ich zabezpieczanie.
– Młodzi ludzie traktują je jako poligon do popisywania się i popełniają głupstwa. Pewnego dnia spotkałem w Jaskini Koralowej dość liczną grupę chłopaków, wszyscy byli pijani. Zagroziłem, że jeśli za pół godziny nie wyjdą, to wciągnę liny i wezwę policję. Załatwiali tam swoje potrzeby fizjologiczne. Za tydzień do tej jaskini nie dałoby się wejść. Z drugiej strony nie mogli wiedzieć, że w jaskini nie wolno biwakować, ponieważ przy wejściu do niej nie było żadnych tablic – dodaje.
To, że eksploracja jaskiń to nie niedzielny spacer wiemy wszyscy.
Jakiego wysiłku jednak wymaga wiedzą tylko ci, którzy musieli przez kilkanaście godzin z rzędu znosić niskie temperatury, podwyższoną wilgotność, nieść na swoich barkach ciężki sprzęt, spać w przemoczonym śpiworze kilkadziesiąt metrów pod ziemią, zmagać się ze słabościami własnego organizmu, wreszcie pokonywać skalne przeszkody. Wielu grotołazów nie jest w stanie znosić dłużej tych trudów i rezygnuje ze swojego hobby. Bywa, że jaskinia upomina się o zapłatę za lata naruszania jej kamiennego spokoju i grotołaz nigdy już nie ma ujrzeć światła słonecznego…
– Wielu moich kolegów, rówieśników, już dawno nie chodzi po jaskiniach. Robili to zbyt intensywnie. W Polsce tylko niewielu taternictwem jaskiniowym zajmuje się dłużej niż 30 lat. Najczęściej po 10-15 latach dają sobie spokój. Młodzi często się zwyczajnie wypalają – podkreśla Zygmunt.
Jaskinia jest dla człowieka terenem nieprzyjaznym. Sport ten wiąże się z przebywaniem nieraz przez kilkanaście godzin w warunkach podwyższonej wilgotności. Organizm bardzo się wtedy poci. Gdy tylko staniemy pot zamienia się w zimny kompres, gdyż najczęściej w jaskiniach panują niskie temperatury. – Taka huśtawka termiczna trwająca np. 15 godzin, to dla organizmu coś strasznego – wyjaśnia Jerzy Zygmunt.
Arkana speleologii
Niektóre jaskinie są bardzo długie, więc by dojść do końca znanej partii i rozpocząć właściwą eksplorację trzeba bardzo często iść cały dzień. W takiej sytuacji konieczne jest założenie biwaku. Odpoczywa się albo w namiotach, albo (obecnie częściej) w hamakach. – Ponieważ śpi się i pracuje na zmianę można zabrać mniej sprzętu biwakowego. Na cztery osoby wystarczą dwa śpiwory. Jednak kij ma dwa końce i po tygodniu takiej eksploracji śpiwory wyglądają jak mokre ścierki. Długi biwak jest więc bardzo wykańczający dla organizmu, a nie możemy sobie pozwolić na zabranie większej ilości sprzętu ani bez odpoczynku, działać dłużej niż 24 godziny. Zdarzały mi się akcje ponad 27-godzinne, ale pod koniec spałem z otwartymi oczami. Wtedy bardzo łatwo popełnić błąd. Wszystkie te czynniki się kumulują i jedną wielką niewiadomą jest to, jak będzie wyglądał mój organizm za rok czy dwa – martwi się Jerzy Zygmunt.
Nie da się pogodzić jaskiń z rodziną
Przychodzi czas, gdy grotołaz musi dokonać wyboru: poświęcić swoje życie jaskiniom czy założyć rodzinę, mieć dzieci i zapomnieć, że coś takiego jak zjawiska krasowe w ogóle istnieje. – Alternatywy nie ma. Polskie jaskinie kiedyś kończą się dla każdego grotołaza. Aby dalej “łoić” musi wybierać się na międzynarodowe wyprawy, wyjeżdżać z domu czasem na pół roku i dłużej. Poza tym koszt jednej wyprawy do krajów egzotycznych to ok. 2 tys. dolarów.
We mnie ten wybór dokonywał się z roku na rok, coraz więcej zajmowałem się jaskiniami, aż wreszcie “wsiąkłem”. Co będę robił za rok, nie wiem. Może też dam sobie spokój i zajmę się szkoleniem? – zastanawia się pan Jerzy.
Ktoś, kto poświęca się taternictwu górskiemu czy jaskiniowemu będzie robił to zawsze kosztem rodziny. – Jeśli się traktuje żonę jako partnera to nie byłoby to uczciwe zabrać się na pół roku na wyprawę, a ją zostawić samą z dzieckiem. Poza tym na wyprawie grożą nam liczne niebezpieczeństwa. Trudno sobie wyobrazić co ta kobieta by przeżywała czekając na powrót męża. To jest nie fair. Uważam, że jeżeli ktoś poświęca się sportowi ekstremalnemu to nie ma sensu “zawracanie gitary” jakiejś kobiecie, co wcześniej czy później skończy się niedobrze. Czasem wydaje mi się, że pozostanie samemu było pójściem na łatwiznę. Wir życia rodzinnego i zawodowego stanowi często trudniejsze wyzwanie niż niejedna jaskinia – to jest dopiero walka. Zwłaszcza w dzisiejszych czasach. Może tego typu wyprawy są ucieczką przed trudami codziennego życia? – zamyśla się nasz rozmówca.
Uparty jak osioł
Tak określa siebie Jerzy Zygmunt. Gdyby nie wola z żelaza, chodzenie po jaskiniach byłoby niemożliwe, czasem przecież wykazać się trzeba nadludzkim wysiłkiem, by pokonać przeszkody.
– Gdy chodziłem do liceum w Rudnikach byłem zafascynowany turystyką pieszą. O tym, co można wyprawiać w jaskiniach jeszcze nie wiedziałem. Chodziłem na rajdy. Namówiłem kolegów z klasy, mieliśmy po 15 lat, na wycieczkę Szlakiem Orlich Gniazd – z Częstochowy do Krakowa. Do pomysłu zapalili się wszyscy, ale im było bliżej wakacji stopniowo wykruszali się. Skończyło się na tym, że zostałem sam. Mama oczywiście nie chciała mnie puścić. Ja jednak nie dałem za wygraną, zabrałem z domu pieniądze, napisałem kartkę, że wrócę za tydzień i poszedłem czerwonym szlakiem. Prawie jakbym uciekł z domu. Nocowałem w schroniskach młodzieżowych. Mamie nie udało się wyperswadować mi kolejnych wypraw. Zaakceptowała moje hobby, więc nie musiałem już uciekać. Jaskinie to dla grotołazów środowisko naturalne, drugi dom. Nie zaryzykuję stwierdzenia, że są dla tych ludzi najważniejsze w życiu, ale… Kiedyś wyjechałem na kilka miesięcy i zapomniałem powiedzieć w domu do jakiego kraju jadę …rodzina była bardzo zaniepokojona – mówi.
Osobowość nieprzeciętna
W sporcie jaskiniowym nie ma miejsca na indywidualizm. W jaskini samotny człowiek ginie. – To jest jak piłka nożna – gra zespołowa – akcentuje.
– U alpinistów, nawet w obrębie jednej wyprawy, jest bardzo duża konkurencja. Niektórzy zrobią wszystko, aby się znaleźć w grupie “szczytowej”. Dla mnie tego rodzaju zachowania są żenujące. Odkrycie jaskini jest sukcesem zbiorowym. Ale grotołaz musi umieć pokonywać jaskinie solo, bowiem wobec przeszkody zawsze jest się samemu. W razie wypadku trzeba zabezpieczyć partnera i wrócić po pomoc – opowiada Jerzy Zygmunt
Cały smak tkwiący w speleologii to odkrywanie czegoś nowego, poczucie bycia w pewnej dziedzinie Kolumbem. W przeciwieństwie do gór jeszcze wiele jaskiń czeka na odkrycie. – W zeszłym roku byłem w Patagonii Chilijskiej. Nie zdawałem sobie sprawy, jakie piękno drzemie w nadmorskiej części Patagonii. Jest tam wielki archipelag wysepek i wysp na wybrzeżu chilijskim, który jest bardzo słabo poznany. Są fiordy, które można porównać z fiordami skandynawskimi – rewelacja, całkowite bezludzie! Na tym archipelagu niedawno geolodzy francuscy znaleźli Góry Marmurowe, zbudowane z marmuru, o niesamowitych formach i kształtach, podlegające procesom krasowym. Dzięki naszym międzynarodowym kontaktom mogliśmy zająć się badaniem tego dziewiczego zakątka Ziemi. Wyprawa była fantastyczna. Pojechaliśmy na wyspę, bez żadnych śladów obecności człowieka. Są tam wyspy niedostępne dla łodzi, ze względu na niesprzyjające prądy morskie. Jedynym sposobem dostania się na ląd jest desant z helikopterów. Wyprawy w takie zakątki mają posmak filmowej wręcz przygody – zmaganie się ze sztormem na małej łódce, desant helikopterowy, dżungla i oczywiście penetracja jaskiń. To prawdziwe wyzwanie – mówi pan Jerzy.
Najważniejsza w życiu jest przyjaźń
Bez niej człowiek jest naprawdę samotny. – Człowiek to “bydle stadne” i na to nie ma siły! Właśnie sport jaskiniowy jest dla mnie źródłem przyjaźni. Chodzenie po jaskiniach jest moim nałogiem. Żyję od wyprawy do wyprawy. Spitsbergen jest moim drugim domem, ale takich miejsc mam mnóstwo. Stałym dylematem jest dla mnie, czy wrócić do miejsca, które wspominam z sentymentem, czy poznawać nowe – zastanawia się Zygmunt.
Speleologia to nie jedyna pasja Jerzego Zygmunta. Oprócz jaskiniowych wypraw ma także bardziej “naziemne” zainteresowania. W latach 80. rozpoczął swoją przygodę z jeździectwem, jako hobby traktuje również swój zawód biologa, wykonuje ekspertyzy przyrodnicze. Jak sam twierdzi, najmniej męskim z jego zainteresowań, jest hodowla kwiatów. W swojej kolekcji posiada kilkaset okazów z całego świata. Poza tym fotografuje i filmuje wyprawy, eksperymentuje z poezją jako tłem do obrazu filmowego. Na tym polu realizuje swoje poszukiwania artystyczne.
ŁUKASZ SOŚNIAK
1 komentarz
Przeczytałem artykuł po 19 latach i jestem pełen podziwu dla p. Jerzego. Znałem Barbarę Rychlik, a on stał się jej “ofiarą”. Jak widać tego nie żałujei życzę, oby ta pasja trwała jak najdłużej