JUBILEUSZOWA SZOPKA CZĘSTOCHOWSKA
16 stycznia br. w Ośrodku Promocji Kultury „Gaude Mater” zaprezentowano 10. Szopkę Częstochowską, autorstwa Zbisława Janikowskiego. Tekst, z dużym zacięciem aktorskim, czytali: Patrycja Kubica i Kamil Kowalski oraz prowadzący spotkanie Janusz Pawlikowski i autor Zbisław Janikowski. Utwór cechuje pogodny humor, choć nie brakuje w nim ciętych spostrzeżeń, które zapewne warto głębiej przemyśleć.
Rozmawiamy ze Zbisławem Janikowskim.
To jubileuszowa szopka, czy zatem bardziej krytyczna niż poprzednie?
– Raczej bardziej dojrzała. Napisana z większym wyrachowaniem, aczkolwiek jakby na kolanie, bo w ekspresowym tempie.
Jak zaczęła się ta Pana literacka „szopkowa przygoda? Co Pana zainspirowało, by w żartobliwym tonie oceniać nasze miasto?
– Krytyczne i satyryczne spojrzenie na minione lata. Pierwsza szopka była rozliczeniem z przeszłością. Znaleźli się w niej prezydenci, wojewodowie, posłowie. A potem mnie wciągnęło.
Która szopka powstała najszybciej, a którą rodziła się w największych bólach?
– Najwięcej pracowałem nad pierwszą i może dwoma następnymi. Teraz idzie jak z płatka. Siadam i piszę. Zajmuje mi to w sumie dwadzieścia godzin, w rozłożeniu na kilkanaście dni.
Jubileuszowa szopka jest dość odważna. Rozlicza się Pan z władzą.
– Nie ma tu nic tak bardzo odważnego. Gdybym chciał być złośliwy, tak jak potrafię, to niektórzy by mi się nie odkłaniali. Piszę z lekkim przymrużeniem oka, z pewnym dystansem, i do osób opisujących, i do siebie samego.
Co w Częstochowie najbardziej się Panu podoba?
– Ulica Racławicka, bo tam się urodziłem i dalej sobie po niej spaceruję. Zmieniła się wprawdzie w rynnę komunikacyjną. Niestety, brudną rynnę, bo tej pięknej ulicy nikt nie sprząta. Nie ma tam gospodarza. „Traugutt” za daleko, prywatni właściciele nie myślą o tym, a straży miejskiej wciąż brak…
A który okres Częstochowy uważa Pan za najciekawszy, z największymi przeobrażeniami?
– Zmiany są najbardziej widoczne w obecnym czasie, ale one mnie nie rajcują. Bo one według mnie odebrały charakter miasta – miastu. Aleje, które wytyczono w 1824 roku i które było osią miasta i drogą do Maryi Panny prowadzącą, stały się zadupiem. Niestety. Mieszkam w śródmieściu i nigdzie nie mogę się dostać.
Jak głęboko sięgają Pana korzenie częstochowskie?
– Rodzice tu już przed wojną prowadzili biznes. Ukończyłem „Traugutta”, potem studiowałem na Politechnice Częstochowskiej, a jak zlikwidowano wydział włókienniczy, więc jestem przypadkowym absolwentem łódzkiej uczelni. Pracowałem w Wełnopolu, i w Zakładach Jedwabniczych w Poraju przez 10 lat jako dyrektor.
Zamiłowanie do pisania zrodziło się nagle, 10 lat temu?
– Ono było od zawsze, ale brakowało czasu. Praca, praca, praca.
Czy żona jest pierwszym recenzentem Pana tekstów?
– Moich tekstów, dopóki się nie ukażą nikt nie widzi. Nie jestem z tych, co latają po kawiarniach i opowiadają, co napisali i co napiszą. Choć jest jedna osoba, która jako pierwsza po mnie, jeszcze przed drukiem, czyta tekst. To Janusz Pawlikowski, który od początku robi korektę moich szopkowych opowieści, ale absolutnie bez ingerencji w mój zamysł autorski.
Dziękuję za rozmowę
URSZULA GIŻYŃSKA