Wspomnienia Sybiraka


Podróż na Południe
Zdecydowaliśmy się opuścić ten niegościnny “brzeg”. Zostawiliśmy w mieszkaniu ubrania i buty robocze oraz to, co dano nam na wyposażenie. Z zakupem biletów na pociąg nie mieliśmy kłopotów ani też żadnych utrudnień ze strony pracodawcy. Dojechaliśmy do Swierdłowska, obecnie Ekatorinograd. Tu koczowaliśmy trzy doby, nie było możliwości zabrania się do pociągu. Ciągle był przepełniony do ostatnich granic. Całe trzy doby staliśmy na zmianę, dzień i noc, w kilometrowej kolejce po chleb – był w sprzedaży komercyjnej – sprzedawano po 1 kg na osobę. Po trzech dobach koczowania i praktycznej nauki wsiadania do wagonu, wsiedliśmy do pociągu relacji Swierdłowsk – Taszkient (północ-południe). Stacją docelową był wcześniej uzgodniony Troick – Czelabińskiego obwodu.
Miasto to położone jest na południowo-wschodnim obrzeżu gór Ural. Od północno-zachodniej strony płyną klinem rzeki Uj i Uwiejłka otaczając miasto tak, że łączą się z południowej strony w jedną rzekę Toguzak, która jest dopływem rzeki Toboł. Samo miasto położone jest jak gdyby na dnie ogromnego krateru, przedzielonego przełęczą, przez którą płynie rzeka. Ludność tego miasta (wg mojego chłopięcego wyobrażenia i pamięci) liczyła ok. 100.000 osób. W mieście były różne zakłady: rzeźnia, garbarnia, zakłady naprawy taboru kolejowego, fabryka butów filcowych (walonek), zakłady naprawy maszyn rolniczych – ciągników.
Zbocza tych rzek stanowiły dzielnice miasta. Zabudowane były prymitywnymi domostwami, ziemiankami. W stromym brzegu drążono duże jamy, “doklejano” ściany południowe i zadaszenie z czego się dało. Umieszczano komin z wiadra bez dna i to już był cały dom. Na południowej stronie, tuż przy łączących się rzekach, usytuowana była rzeźnia. Nieopodal, na wyżej położonym terenie, wybudowany był dwupiętrowy dom, który zamieszkiwała miejscowa ludność. Do tego budynku z obydwu stron dobudowano drewniane baraki, w których wzdłuż korytarza po prawej i lewej stronie były mieszkania – jedna izdebka. W jednym z nich później mieszkaliśmy. Baraki te zamieszkiwali już wcześniej przybyli Polacy. Po wyładowaniu się czekaliśmy na opróżnienie mieszkania, które mieliśmy zająć. Do drogi przygotowywała się polska rodzina, która zamierzała udać się na południe z myślą, że w ogóle opuszczą ZSRR. Trwało to na szczęście tylko trzy doby. Na ten czas udzieliła nam gościny – albo raczej dzieliła z nami swój tragiczny los pewna rodzina tatarska. Była to młoda kobieta z trojgiem małych dzieci. Jej mąż był na wojnie. Najstarsze z dzieci miało 5 lat i było chore na tzw. chorobę angielską: duży brzuch, nogi jak patyczki, nie umiało chodzić i ciągle wołało: “mamo chleba”.
Chleb był oczywiście na kartki, 300 g na członka rodzin, a dla pracującego 1 kg. Nie pamiętam, czy ta kobieta pracowała czy nie, ale na zdrowy rozsądek, to przy tych dzieciach praca byłaby niemożliwa, a z kolei jeśli nie pracowała, to nie miała kartek żywnościowych – kto nie pracuje, to nie je, słowa Stalina. W tej gościnnej ziemiance było wszystko – włącznie z prusakami, stonogami. Własnego nieszczęścia mieliśmy dość, bo praktycznie podróż ta trwała dwa tygodnie. Koczowaliśmy bez podstawowych warunków sanitarnych. Nawet wodę do picia czerpaliśmy z rzeki. Już na miejscu był dodatkowy kłopot, bo do rzeki spływały ścieki z garbarni. Trzeba więc było zadbać o wodę we wczesnych godzinach rannych, kiedy jeszcze garbarnia nie pracowała. (cdn.)

JÓZEF HAMERLA

Podziel się:

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *