Lech Kaczyński, kandydat Prawa i Sprawiedliwości na prezydenta wezwał w ubiegłym tygodniu swojego rywala – Donalda Tuska – do debaty na temat państwa. Od razu usłyszał odpowiedź od adresata swojej prośby, który w pierwszym zdaniu gwałtownie odmówił i przypomniał, że jest z Kaczyńskim umówiony na debatę po wyborach parlamentarnych, tuż przed wyborami prezydenckimi.
Pozornie, wydawać by się mogło, że przytoczona wymiana zdań, wywołana była popłochem, w jaki mógł wpaść kandydat PiS-u do urzędu prezydenckiego, na wieść o swoich słabszych notowaniach, które opublikowano w ostatnich dniach. Jednak baczny obserwator w medialnej papce wyłowił właściwe sygnały, które mimowolnie wysyłali do siebie politycy, mianowicie: wezwanie Kaczyńskiego do opowiedzenia się, jakim wartościom tak naprawdę hołduje Tusk i strach tego drugiego przed złożeniem takich deklaracji.
Przypomnieć należy, że ledwie parę dni wcześniej z pola walki o prezydenturę zrejterował Włodzimierz Cimoszewicz, który oprócz elektoratu rekrutującego się z dawnego aparatu PZPR uosabiał, w dość ekwilibrystyczny sposób, sympatię elektoratu prosocjalnego. Pomimo prognoz po tej ucieczce Cimoszewicza i różnych przedziwnych symulacji przedwyborczych, które niemalże gwarantowały zwycięstwo w pierwszej turze Donaldowi Tuskowi, okazało się, że teraz dopiero następuje moment podejmowania przez Polaków ostatecznych decyzji, co do wyborów. Wcale nie chodzi tutaj o tzw. “sieroty” po kandydacie SLD, ale o liczne rzesze Polaków, którzy choć zazwyczaj niechętnie uczestniczą w wyborach, tak tym razem, ze względu na podwójne wybory bardziej tłumnie, niż zazwyczaj, nawiedzą – najprawdopodobniej – lokale wyborcze. I choć pragnienie dokonania radykalnych zmian w naszym życiu politycznym wydaje się być tym razem zupełnie autentyczne, to Polacy coraz bardziej cenią sobie to, co mają, a może trafniej byłoby powiedzieć: nawet to, co mają, choć przecież, przez te zmarnowane szesnaście lat należy im się dużo więcej.
Jakoś tak się dzieje, że głos sztabowców Prawa i Sprawiedliwości o ochronie praw i dochodów grupy najmniej zarabiających obywateli coraz bardziej trafia do wyobraźni elektoratu. Powtarzane jak mantra zdanie, że na podatku liniowym, proponowanym przez PO i Tuska zyskają tylko najbogatsi jest syntezą tego, czego Polacy najbardziej nienawidzą, czyli cwaniactwa, czy jak kto woli: robienia klientów w balona. Jeżeli jeszcze atmosferę świadomie, czy też nie podgrzeją media, które tryumfalnie obwieściły, że elektorat Cimoszewicza, (uosabiającego uwłaszczoną nomenklaturę), przerzucił swoje sympatie na Donalda Tuska, to kandydat PO może być “ugotowany”. Natomiast wszystkie tego rodzaju wypowiedzi socjologów i dziennikarzy są niczym innym, niż pocałunkiem śmierci, złożonym na jego ustach, o czym on doskonale wie i gwałtownie się od tego odcina.
Dlatego proponowana przez Lecha Kaczyńskiego debata na temat przyszłej wizji Ojczyzny może okazać się dla jego konkurenta zabójcza, bo pod pozorem przerzucania się programowymi hasłami światło dzienne ujrzy to, czego on jak ognia unika, mianowicie: spór o najważniejsze dla Polaków wartości. Przy okazji Lech Kaczyński pokazał, że bardziej od jego przyszłej pozycji w polityce zależy mu na odpowiednim kształcie państwa, o czym decydują przecież wybory parlamentarne a nie prezydenckie. Stąd bardziej ceni sobie doprowadzenie do tej dyskusji właśnie teraz, a nie chowanie jakiś asów w rękawie.
Wizja Prawa i Sprawiedliwości silnego i przyjaznego dla normalnych obywateli państwa jest już w zasięgu ręki. Trafniej można by powiedzieć, że w zasięgu rąk wyborców. Politykom tego ugrupowania zostało jeszcze parę nerwowych dni i nie przejmowanie się… sondażami.
ARTUR WARZOCHA