Rowerem wokół mórz (2)


Dzień 7. Galati – Babadag – Baia, 128 km
To była ciężka noc. Kolejna nieprzespana. Ponieważ w Gulaczu nie znalazłem noclegu, całą noc spędziłem w kafejce internetowej. Do drugiej nad ranem pisałem sprawozdanie z przebiegu podróży. Mój przydział czasu przy stanowisku pozwalał mi zostać do siódmej rano. Chłopak, który miał akurat nocną zmianę, około czwartej nad ranem zlitował się nade mną i zaproponował, że teraz on popilnuje mojego roweru, a ja mogę się chwilę przespać przy stanowisku. Co prawda spanie na siedząco nie jest zbyt komfortowym zajęciem, ale pozwoliło mi to przynajmniej następnego dnia nie spaść z roweru. O siódmej zamykano kawiarenkę, więc Daniel odprowadził mnie do drogi biegnącej bezpośrednio do punktu przeprawy promowej, czyli jakieś 2 km. Później pozostało już tylko odczekać do ósmej na prom.

Dzień 7. Galati – Babadag – Baia, 128 km
To była ciężka noc. Kolejna nieprzespana. Ponieważ w Gulaczu nie znalazłem noclegu, całą noc spędziłem w kafejce internetowej. Do drugiej nad ranem pisałem sprawozdanie z przebiegu podróży. Mój przydział czasu przy stanowisku pozwalał mi zostać do siódmej rano. Chłopak, który miał akurat nocną zmianę, około czwartej nad ranem zlitował się nade mną i zaproponował, że teraz on popilnuje mojego roweru, a ja mogę się chwilę przespać przy stanowisku. Co prawda spanie na siedząco nie jest zbyt komfortowym zajęciem, ale pozwoliło mi to przynajmniej następnego dnia nie spaść z roweru. O siódmej zamykano kawiarenkę, więc Daniel odprowadził mnie do drogi biegnącej bezpośrednio do punktu przeprawy promowej, czyli jakieś 2 km. Później pozostało już tylko odczekać do ósmej na prom.
Po 20 minutach byłem już na drugim brzegu. Jak na razie rower sprawuje się w miarę nieźle, może poza kilkoma usterkami. Najbardziej uciążliwy jest brak czucia w dłoniach. Coraz trudniej jest mi wykonywać najłatwiejsze czynności, jak np. przygotowywanie posiłków czy składanie śpiworu. Nie wiem, czy to upał, czy zmęczenie (zapewne jedno i drugie), ale jedzie mi się coraz trudniej. Na dziś jedynym moim celem pozostaje dotarcie na wybrzeże. Myślałem o dojechaniu gdzieś na wysokość Navodari, przybrzeżnej miejscowości, oddalonej jakieś 15-20 km od Constancy. Zmęczenie jednak wzięło górę. Nie jestem obecnie w stanie wjechać na żadne wzniesienie przy tak obciążonym rowerze, przez co każdego dnia skraca się pokonywany przeze mnie dystans.
Teoretycznie powinienem jeden dzień w tygodniu poświęcić na odpoczynek, ale jakoś sam nie mogę się do tego zmobilizować. Ostatecznie zatrzymuję się jakieś 5 km za Baia. Jestem tak zmęczony, że nie mam siły rozłożyć namiotu, a jest już zupełnie ciemno. Nie widać księżyca, więc sprzęt rozkładam przy lampce rowerowej oraz latarce przytroczonej do czoła. To mój drugi nocleg na dziko. Jedynym pocieszeniem jest to, że w Rumunii takie praktyki nie są nielegalne. Każdego wieczoru zasypiam od razu, gdy tylko się położę.

Dzień 8. Baia – Constanca – Jupiter, 127 km
To był całkiem przyjemny dzień. Wprawdzie jestem bardzo zmęczony, ale na pewno szczęśliwy. Docieram dziś nad Morze Czarne. W drodze na wybrzeże przejeżdżam przez Istrie (Histrie), najstarszą miejscowość w całej Rumunii. Niegdyś wyjątkowo ważne miejsce zarówno dla Greków, jak i dla Rzymian, obecnie pozostaje maleńką wioską, gdzie nie zauważyłem nawet jednego sklepiku. Przez drzewa delikatnie przebija się już błękit morza, choć wtedy nie byłem jeszcze tego pewien. Po wjeździe do Mamai jestem już tego pewien w stu procentach.
Jeszcze godzina i krążę po Constancy w poszukiwaniu miejsca, gdzie mógłbym zjeść coś ciepłego. Dopiero zaspokoiwszy tę podstawową potrzebę jadę na wybrzeże. Widok jest niesamowity. Stoję na wzgórzu i podziwiam bezkresne, aksamitne Morze Czarne. Kończy się pierwszy etap mojej wyprawy. Teraz pozostaje mi już tylko dotrzeć do azjatyckiej części Turcji, gdzie zakończę podróż.
Dzisiejszej nocy postanowiłem spać w Costinesti. To najbardziej popularne miejsce wśród rumuńskich studentów. Z pewnością gdybym lepiej poszukał, to znalazłbym jakieś wolne miejsce, ale ponieważ zostało mi jeszcze trochę wolnego czasu, postanawiam jechać do Saturna i spać na tamtejszym kempingu, jakieś 12 km od przejścia granicznego z Bułgarią. Niestety, kemping w Saturnie jest zupełnie zdemolowany, więc nie pozostaje mi nic innego, jak tylko wrócić do Jupitera i nocować na miejscowym kempingu. Jeszcze tylko wieczorny spacer, ciepła zupa na kolację w miejscowym bufecie i powrót do namiotu. Ponieważ pole jest ogrodzone i strzeżone całą noc, bez obaw mogę zostawić swój rower na zewnątrz.

Dzień 9. Jupiter – Vama Veche – Kavarna – Balcik – Warna, 129 km
Dzisiaj wjeżdżam do Bułgarii. Problemy zaczynają się już 3 km przed przejściem granicznym. Zatrzymuje mnie patrol straży granicznej i prosi o pokazanie mojej wizy, którą powinienem otrzymać przy wjeździe do Rumunii. Tylko nieliczni “szczęśliwcy” nie otrzymują tego kwitu, a ja właśnie do takich dołączyłem. Nie byłoby żadnego problemu, gdyby nie fakt, że jeśli ktoś zgubi swoją wizę, to podczas opuszczania kraju musi uiścić opłatę równą wydaniu nowej wizy. Właśnie z tego powodu pytałem rumuńskiego celnika podczas wjazdu, czy otrzymam wizę, ale powiedział mi, że to nie problem i mogę podróżować bez wizy… Cóż, innego zdania była straż graniczna.
Wytłumaczyłem im całą sytuację i skończyło się tylko na ostrzeżeniu, że będę miał kłopoty przy wyjeździe. Na granicy spotkałem celnika, który jakimś cudem mówił po polsku, więc udało mi się przedostać przez odprawę bez większych problemów. Z bułgarskiej strony tylko stempel do paszportu i droga wolna. I to jaka droga: wąska, dziurawa i w dodatku cała w rozsypce. Całkiem niezły początek podróży po Bułgarii.
Po pewnym czasie droga się poprawiła, ale w zamian za to nowa niespodzianka: zakaz jazdy rowerem. W ostateczności mógłbym pojechać podrzędnymi drogami, ale – niestety – nie było nawet takiej trasy. Jak się później okazało zakaz rzeczywiście istnieje, ale obowiązuje jedynie w godz. 19.00-6.00. Ktoś po prostu nie zadbał o umieszczenie takiej informacji pod znakiem. Można pomyśleć, że to zabawne, ale to nie koniec bułgarskich żartów.
Przy tym stopniu wyczerpania jedynym moim pocieszeniem dzisiejszego dnia przed noclegiem w Warnie miał być przejazd przez niesamowity park nadmorski należący do przedmieść Warny. Niesamowity (podobno), gdyż na drodze napotkałem znak kierujący mnie co prawda do Warny, ale od północy, a nie od wschodu, jak planowałem. Drobnostka, jednak wystarczyła, żeby nadrobić drogi, a na dodatek jeszcze ominąć trasę widokową jednego z najsłynniejszych w świecie parków nadmorskich. W zamian za to spotkałem Giorgia, rowerzystę, który wraz z Damianem (pół krwi Polakiem) mieli pomóc mi znaleźć miejsce na dzisiejszą noc.
Ostatecznie poszedłem do Giorgia. Na miejscu uzyskałem informacje o możliwości noclegu przy kościele w Malko Tarnovo u polskiego księdza. Dodatkowo Giorgio zajął się moim rowerem. Po dokładnym przeglądzie i konserwacji jedzie się o wiele lepiej.

Dzień 10. Warna – Słoneczny Brzeg, 111 km
Zgodnie z planem miałem dziś nocować w Burgas. Nie udało się. Pod wieczór docieram do Nesebaru i tam poznaję Denko. Pomaga mi znaleźć miejsce na dzisiejszą noc. Zadziwiające, okazuje się, że zaprowadził mnie tam, gdzie byłem godzinę wcześniej i nie było wolnych miejsc. Tymczasem po pertraktacjach Denko mogłem nie tylko zostać na noc, ale również zapłacić za nocleg tzw. bułgarską stawkę. W Bułgarii bowiem stosowany jest tzw. system podwójnych cen. Polega to na tym, iż inne są opłaty dla mieszkanców Bułgarii, a inne dla turystów (zazwyczaj 2-3 razy wyższe). W ten sposób dobiega końca, jak mi się na razie wydaje, moja podróż po Bułgarii. Następnego dnia planuję dojechać do Burgas (około 40 km) i wypocząć tam cały dzień, nabrać sił i i dopiero wtedy ruszyć dalej w drogę.

Michał Zmysłowski

Podziel się:

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *