Nie ma w życiu ani jednego dnia, który nie byłby ważny…


Rozmawiamy ze znanym, częstochowskim muzykiem Januszem Yaniną Iwańskim

Jak rozpoczęła się Pańska przygoda z muzyką?
– Najwcześniejsze moje wspomnienia z dzieciństwa wiążą się z muzyką słuchaną w cyrku oraz z orkiestrą dętą, która szła w kondukcie żałobnym. Mieszkałem wtedy przy kościele św. Zygmunta i była to właściwie jedyna muzyka jaką słyszałem na żywo. Zachwycała mnie. Później pojawiła się muzyka w radio, gitara.
W czasie średniej szkoły muzycznej był Pan w klasie kontrabasu i nagle pojawia się zainteresowanie improwizacją, jazzem. Skąd ta zmiana?
– Zawsze chciałem uczyć się gry na gitarze, ale nie dostałem się do takiej klasy. Nauczyciel, który wtedy przyjmował do szkoły na gitarę powiedział, że się nie nadaję. Dopiero ówczesny dyrektor Wojciech Łukaszewski dał mi szansę kształcenia sie w szkole muzycznej. Zaproponował bym wybrał kontrabas albo puzon. Wybrałem kontrabas bo przypominał trochę gitarę basową (śmiech). Gitarę opanowałem sam.
W 1977 roku tworzy Pan nowy zespół jazzowy “Tie Break”. Czy można to uznać za przełomowy moment w karierze?
– Takich przełomowych momentów było kilka. Na przykład kupienie pierwszej profesjonalnej gitary, powstanie zespołu “Reverberator” w 1973 roku, który odnosił sporo sukcesów na amatorskiej scenie muzyki rockowo-awangardowej. Później rok 1977. Postanowiłem pójść w inną stronę i zawiązać grupę z nowymi ludźmi i to był już “Tie Break”. Wtedy jeszcze się tak nie nazywał, był to po prostu zespół jazzowy. Zrozumiałem, że jest to kierunek, w którym chciałbym pójść. Zawiesiłem działalność zespołu rockowego i razem z kilkoma kolegami założyliśmy grupę, która po kilku latach prób w 1980 roku wygrała festiwal “Jazz Juniors”. “Reverberator” był przełomem na amatorskiej scenie, a “Tie Break” na zawodowej.
Wielki sukces przynosi Panu duet “Soyka Yanina”. Pańska osoba przestaje być anonimowa. Jak Pan wspomina tamten okres?
– Duet zawiązał się tak naprawdę w 1984 roku, o czym właściwie nie mieliśmy pojęcia. Ponieważ pojawiła się w naszym życiu nowa muzyka postanowiliśmy z Tiebreakowcami zrealizować nowy pomysł. Namówiliśmy Stanisława Sojkę, aby z nami śpiewał i założyliśmy zespół “Svora”. Stanisław Sojka pisał teksty, a między innymi ja komponowalem muzykę. Nie zdawaliśmy sobie sprawy, że będzie to początek dużej popularności późniejszego duetu “Soyka Yanina”. 1988 rok można uznać za formalne utworzenie duetu, który z pewnością odcisnął się trwale na polskiej scenie muzycznej. W ciągu ponad 6 lat istnienia zagraliśmy 1,5 tysiąca koncertów. Popularość duetu sprawiła, że moją osobą zaczęto się interesować indywidualnie. Duet wprowadził moje nazwisko na rynek i to był znaczący moment w mojej karierze. Prawdziwe “pięć minut”, na pewno dla duetu “Soyka Yanina”, ale nie wiem, czy to było moje “pięć minut”(śmiech).
W 1994 roku pojawia się Pańska pierwsza solowa płyta “Portret wewnętrzny”, z której piosenka “Wielkie podzielenie” wygrała “Telewizyjną Muzyczną Jedynkę”. Czy od tej chwili wszystko się zmienia w Pańskiej karierze?
– Życie twórcy cały czas się zmienia, jest w ciągłym procesie. Od samego początku, kiedy po raz pierwszy wziąłem gitarę do ręki i zacząłem grać dziewczynom na podwórku, gdy pierwszy raz zagrałem na konkursie czy dostałem wyróżnienie. Każdy krok był ważny. Granie w piaskownicy, w klubie do tańca, na scenie czy estradzie, cały okres mojej edukacji klasycznej muzyki europejskiej i jazzowej. Poprzez te doświadczenia wciąż poznaję świat muzyki. Od kilku lat mam przygotowane materiały z piosenkami na dwie płyty, ale nikt nie chce mi ich wydać, może dlatego, że inne mody czy jak to mówią teraz trendy, a ja oscyluję na granicy piosenki autorskiej i poetyckiej. Z płytami jazzowymi nie mam problemu.
Na początku lat dziewięćdziesiątych za sprawą reżysera Łukasza Wylężałka i aktora Henryka Talara zaczyna się nowy rozdział w Pana twórczości – muzyka filmowa i teatralna.
– Nagrywałem muzykę filmową z zespołem “Svora” i “Woo Boo Doo” a Krzysztof Knittel i Wojciech Konikiewicz byli kompozytorami. Był też epizod nagrania muzyki do filmu z orkiestrą jazzową “Free Cooperation”. Ale właściwie dopiero Łukasz Wylężałek, robiąc film dokumentalny o fotografiku – Wojciechu Prażmowskim, zachęcił mnie do tego rodzaju przedsięwzięcia. To był początek mojej przygody z muzyką filmową. Trochę później Henryk Talar (dyrektor Teatru im. A. Mickiewicza w Częstochowie – przyp. red.) razem z Łukaszem Wylężałkiem wpadli na pomysł, żeby wystawić “Lot nad kukułczym gniazdem”. Zaproszono mnie, bym zrobił muzykę do tego spektaklu. Nie miałem żadnych doświadczeń w kwestii muzyki żywej, teatralnej, gdzie jest zupełnie inna przestrzeń. Przerastało to moje wyobrażenia i postanowiłem, że decyzję podejmę dopiero po tym, jak będę miał okazję bycia na próbach i jeśli w mojej głowie pojawi się motyw muzyczny. Trwało to naprawdę bardzo długo, kilka miesięcy, aż w końcu “usłyszałem” kilka dźwięków. Wtedy dopiero podjąłem decyzję. Myślę, że ten spektakl był dobrze zrobiony, a mnie udało się napisać całkiem niezłą muzykę.
W 1998 roku inwestuje Pan w młodych muzyków, tworząc kwartet jazzowy “Yanina i KaPeLa”. Zespół wydaje dwie płyty. Czy ta inwestycja zaprocentowała w Pańskiej dalszej karierze?
– Najważniejsze, że zaprocentowała w karierze tych młodych ludzi. Sięgając do pewnego porównania: w momencie, kiedy rodzice mają dzieci inwestują w nie, ale nie po to, aby samymi stać się lepszymi, tylko po to, by te dzieci mogły dalej same funkcjonować. Pamiętam czas, kiedy “Tie Break” “pchał się” na scenę jazzową. W tym czasie z nikąd nie mieliśmy pomocy. Obiecałem sobie wtedy, że jeśli uda mi się osiągnąć sukces, zrobię coś dla młodych ludzi, takich, jakim ja kiedyś byłem. I to mi się udało. W 1998 roku zaryzykowałem. Dostałem propozycję zagrania w Szczecinie. Zabrałem ze sobą tych młodych muzyków i oni się sprawdzili. W tej chwili zasilają scenę polską. Niedawno na koncert w Krakowie zaprosiłem kolejnych młodych artystów. Od dłuższego czasu przyglądam się na przykład osiemnastoletniemu Markowi Pospieszalskiemu czy Kamilowi Cudzichowi. Od półtora roku przygotowuję orkiestrę “Free Wave” i mam nadzieję, że będzie to orkiestra, która połączy artystów starszego i młodego pokolenia.
Koncertuje Pan po całym świecie: Meksyk, USA, Szwecja, Dania, Francja, Grecja, Włochy. Co powoduje, że wraca Pan do Częstochowy?
– Uuu, musi tu być coś bardzo tajemniczego, ja jeszcze nie odkryłem co to jest. Rzeczywiście mogłbym mieszkać w Warszawie, Krakowie, Gdańsku, Nowym Jorku, Meksyku, ale faktycznie wracam tu. Może dlatego, że stąd mam wszędzie blisko, że jest tu najmniejszy “hałas” i mogę dojść wszędzie na piechotę, a może po prostu dlatego, że tutaj jest mój dom.
Jest Pan współzałożycielem i członkiem “Zachęty”. Podobno miał Pan pomysł założenia szkoły gry na gitarze?
– To za dużo powiedziane. Myślę, że nauką gry na gitarze zajmują się nauczyciele w szkolach muzycznych (śmiech), a ja nauczycielem nie jestem. Natomiast jak ruszy “Zachęta” i będzie miała wreszcie swoje stałe miejsce, to spróbuję zorganizować warsztaty instrumentalne. Ale żeby wziąć w nich udział trzeba będzie mieć przygotowanie co najmniej na poziomie średniej szkoły muzycznej. Nie znaczy to, że ktoś musi mieć skończoną szkołę muzyczną, może być samoukiem, chodzi o wiedzę odpowiadającą takiej szkole. Takie działania pozwalają na szlifowanie warsztatu.
Gdyby miał Pan podsumować teraz swoje doświadczenia sceniczne, to które uznałby Pan za najcenniejsze?
– Każde. Kiedyś, jako dziecko brzdąkałem w puste struny gitary i śpiewałem. Było to wtedy dla mnie uniesieniem się metr nad ziemią i fruwaniem bez skrzydeł. Natomiast zapamiętałem jeszcze jedno, że sąsiedzi zamykali okna. W momencie, kiedy pojawiały się kryzysy, porażki estradowe przypominałem sobie o tych zamykanych oknach i od razu lądowałem na cztery łapy. Wszystkie doświadczenia są istotne. Nie ma w moim życiu ani jednego dnia, który nie byłby ważny.
W takim razie czy zostało Panu jakieś marzenie do spełnienia?
– Wszystkie moje marzenia się spełniły, a te które są, właśnie się spełniają. Moje największe dwa marzenia z okresu mlodzieńczego, to było zagranie z Czesławem Niemenem i Tomaszem Stańko – dalej nie sięgałem. Wydawały się być nieosiągalne, ale oba się spełniły. Na zaproszenie Tomka Stańko dokonaliśmy w duecie w 1988 roku nagrań dla programu 3 polskiego radia, potem bylo trochę koncertów nawet tutaj w Częstochowie, a z Czesławem Niemenem w 1992 roku. Zadzwonił do mnie i zaproponował wspólny koncert w Spodku. Można powiedzieć, że teraz już nie mam takich marzeń, co nie znaczy, że jestem smutnym i wypalonym człowiekiem. Boję się marzyć, bo wszystkie moje marzenia się spełniają i muszę bardzo uważać, żeby nie wymarzyć czegoś kiepskiego (śmiech).
Jak według Pana wygląda rozwój sztuki w naszym mieście, czy mamy zaplecze artystyczne, które mogłoby zaistnieć?
– Zawsze takie zaplecze było, tylko że mnóstwo artystów stąd zwiało. Uzurpuję sobie w pewnym sensie stwierdzenie, że grupa muzyków z kręgu “Tie Break” i artystów zaprzyjaźnionych jako jedni z nielicznych zostali w mieście. Sądzę, że daliśmy przykład, że można tu tworzyć i świecić stąd na cały świat. Zaplecze mamy bardzo duże. Wymienię tylko kilka nazwisk: Ziut Gralak, Mateusz i Marcin Pospieszalscy, fotografik Wojciech Prażmowski, reżyser Łukasz Wylężałek, zespół “Habakuk”, “Formacja Nieżywych Schabuff”, filharmonicy, czy wspaniali aktorzy częstochowskiego teatru oraz wielka grupa malarzy, rzeźbiarzy i poetów.
Gdyby porównać muzykę do wielopiętrowego domu, a Pan miałby dobudować kolejne piętro, to co by się na nim znalazło?
– Pozwolę sobie w pytaniu zamienić muzykę na sztukę – Oczywiście zrobiłbym tam luksusowe apartameny wypoczynkowe dla mecenasów darczyńców i sponsorów. Zrobiłbym piętro właśnie dla takich ludzi, którzy wspierają wszelką tworczość artystyczną.
Dziękuję za rozmowę
Rozmawiała

SYLWIA GÓRA

Podziel się:

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *