Edward Gołdy żołnierz Armii Krajowej. Żołnierz Polskiej Armii Powstańczej od 1945 roku. Męczennik ubeckich cel śmierci. Ofiara więzienia. Człowiek fizycznie zniszczony. Poniżany, tropiony, szykanowany przez ludową władzę w PRL. Skazany przez nich na cywilną śmierć. To jest życiorys na bardzo polski film. O człowieku upartym, nieugiętym, rozmiłowanym w prawdzie i Ojczyźnie. O człowieku, który przetrwał.
Edward Gołdy żołnierz Armii Krajowej. Żołnierz Polskiej Armii Powstańczej od 1945 roku. Męczennik ubeckich cel śmierci. Ofiara więzienia. Człowiek fizycznie zniszczony. Poniżany, tropiony, szykanowany przez ludową władzę w PRL. Skazany przez nich na cywilną śmierć. To jest życiorys na bardzo polski film. O człowieku upartym, nieugiętym, rozmiłowanym w prawdzie i Ojczyźnie. O człowieku, który przetrwał.
Czasem trudno jest pogodzić wszystkie miłości jednego serca. Miłość do prawdy, do Polski w warunkach komunistycznego ubezwłasnowolnienia narodu, musiała się kłócić z miłością do żony, do dzieci. Z tęsknotą za ciszą, spokojem, za spokojnym życiem dojrzałym, za złotą wreszcie jesienią pogodnej starości. Ile może być w jednym człowieku pozytywnych sprzeczności i napięć. Pozytywnych ryzykownych wyborów? Patrzę na Edwarda Gołdego i nie wytrzymuję. – Co się panu stało? Mało panu było tortur, izolatki, poniżenia i upodlenia? Mało!? Jeszcze się panu zachciało “Solidarności”? On jakby na to pytanie czekał. Popatrzył na mnie pobłażliwie, może trochę gniewnie, ale spokojnie.
– … “Panie! Co to znaczy mało!? Jeśli przez całe życie poniżają, prześladują, gnębią, duszą, to co pan może … Siąść? Włączyłem się w Solidarność. Jak zobaczyłem tę iskrę nadziei, to wiedziałem od razu, że trzeba, żeby dojść do odzyskania niepodległości. Bo to była przecież cały czas Polska sowiecka. Polska w niewoli. W jarzmie. Trzeba było się włączyć, żeby to jarzmo zrzucić. Przystąpienie do Solidarności uważałem za swój święty obowiązek. Tak samo zrobiłby mój ojciec. Ta ziemia jest przecież nasza, Polska. A my jesteśmy u siebie, Polacy. Czyli powinniśmy być gospodarzami tej ziemi. To jest dla mnie proste. Jak dwa razy dwa” – mówi.
Do naszej rozmowy włącza się żona Maria. – Jak mąż poszedł do Solidarności – opowiada – to ubecja zaczęła się “opiekować” już całą naszą rodziną. Udawali zatroskanych. Mnie jako listonoszce nic nie mogli zarzucić. Zbierali o mnie opinie u ludzi, którym roznosiłam pocztę. Wszystkie były bardzo pochlebne, przyjazne. Nawet sam mój dyrektor się dziwił. Ludzie u każdego coś znajdą – mówił – a u pani, same pochwały. Było to dla niego nie do pojęcia, ale chyba był zadowolony. Tak jak rozwijała się Solidarność w Częstochowie, tak dyrektor wzywał mnie coraz częściej do siebie, do swojego gabinetu. Tam siedziało trzech bardzo smutnych i zatroskanych, a jakże, eleganckich panów. Jakby mogli to by mnie przytulili do swoich esbeckich serc. Tacy byli kochani. – Czy pani wie – mówili jakby zatrwożeni, co pani mąż robi, jak się zachowuje poza domem, gdzie on chodzi, z kim się spotyka? Nam jest pani szkoda. Naprawdę… Nie mówili nic wprost, ale sugerowali, że mąż ugania się za kobietami. Ale ja dobrze Edka znałam. Że jest mi wierny. To było nowe w ich metodach szantażu dla mnie. Zrozumiałam, że postanowili rozbić rodzinę. Odpowiadałam z godnością i przekorą, że i mąż i ja jesteśmy wolni, i każdy może robić to, na co ma ochotę. Te “postępowe” wypowiedzi wyraźnie ich denerwowały i wyprowadzały z równowagi. Chcieli mnie złamać, zbuntować przeciw niemu. Chcieli mnie pasować na rodzinnego agenta, konfidenta domowego. Żebym z zazdrości świadczyła przeciw mężowi. Zdradzała jego i naszą Solidarność. Tę rodzinną i tę wielką wtedy, jeszcze polską. Żeby na Edka mieli haka. Bo wiedzieli o nim dużo, ale nic nie mieli w ręku.
Agenci rzeczywiście byli bezczelni, ale nie ustawali w zapamiętałym tropieniu w nienawiści. Wyciągnęli Gołdzie przeszłość i szantażowali dyrektora firmy gdzie pracował syn. Dyrektor był z syna zadowolony, ale w końcu zawołał go i powiedział tchórzliwie, ale uczciwie – “Jestem z ciebie bardzo zadowolony ale nie chcę mieć żadnych kłopotów i nic do czynienia z SB. Musisz się zwolnić”. I syn się zwolnił.
– Uświadomiłam sobie po raz enty całą głębię grozy tego systemu. Przecież już była Solidarność, był rok 80, 81. Prawie 30 lat po śmierci Stalina, potępienia jego zbrodni i stalinizmu w Polsce, a oni dalej trwali w służbie tej ludobójczej idei. Tak samo jak w 45, 46, 47, tak samo jak w latach 50. latach mordów politycznych – mówi Maria Gołdy.
Syn Gołdów podjął pracę w innej firmie, ale po dwóch tygodniach SB go odnalazła. Ten sam szantaż, taka sama reakcja dyrektora. Musisz odejść, I odszedł. Nikt nie chciał mieć nic wspólnego z SB. – Syn przeżył takie poniżenie trzykrotnie – przypomina sobie pani Maria. – Było widać wyraźnie – dzieli się ze mną swoimi refleksjami pan Edward – że w swoim dziele zła są coraz doskonalsi, bardziej wyrafinowani, coraz bardziej wszechwładni.
Mordy i więzienia zamienili na szantaż psychiczny, psychiczne maltretowanie, na swoistego rodzaju sadyzm. To ich najemne okrucieństwo obecnie wobec całego narodu w naszej historii nie ustaje. Ono trwa … Gołdy został aresztowany – tak to nazywa – (bo nie podpisał informacji o internowaniu) 12 XII 1981 r. Zwolnili go w kwietniu 1982 r do szpitala. Po leczeniu wyszedł, trochę wydobrzał. Działał dalej i w rocznicę stanu wojennego 1982 r. znowu go internowali. Siedział w internacie w Zabrzu. Nic nie podpisał, ani lojalki, ani prośby o zwolnienie. Nic. – Byłem najstarszy wśród internowanych – opowiada. – Więc się na mnie oglądali. Prosili – Panie Gołdy niech pan podpisze, to inni też podpiszą. A ja nic. To znowu mu mówią, żeby podpisał bo wszyscy już podpisali. A ja im na to: no to co? Ja nie podpiszę! I tłumaczył swojemu “opiekunowi”, że takich czasów jak tu, to nie miał jak długo żyje!
No to go straszą. Jak pan nie podpisze to pan nie wyjdzie. – “No to nie wyjdę i będę sobie siedział”.
– Jak ja ich dobrze znałem. Nijak nie mogli mnie podejść. Potem wyszła propozycja wyjazdu na zawsze z Polski, wyrzucenie z Ojczyzny. Zaczęli się koledzy pytać, co zrobić? Wielu miało już dość internatu. Przyszli do mnie tacy zatroskani ubecy i mówią panie Gołdy, pan taki schorowany. Jedź pan. Podpisz pan. To inni też pojadą. Odpowiedziałem im wprost ze śmiechem. – Co wy tu takie bzdury odpowiadacie! Nic nie podpiszę! Z Polski nie wyjadę! Potem tłumaczyłem chłopakom co by to było jakbyśmy wyjechali. Słuchali mnie. A byli tam docenci, profesorowie, tylko że młodzi. – “Ja ich znam – mówię – To są podstępni, potężni oszuści. Z sowietami w 1939 roku też mieliśmy pakt o nieagresji. I co? To jest to samo. Skąd wiecie, że nas wywiozą na zachód? Pokumali się z Hitlerem, w Katyniu oficerów wymordowali. Ja im nie wierzę! To są ci sami ludzie. A może pojedziemy na białe niedźwiedzie? Może na Sybir nas wywiozą?” No to nie podpiszemy! Zadecydowali. Tylko jeden podpisał. Jeszcze tylko przypomniał im pan Edward, że ich prześladowcy chcą dwie pieczenie upiec na jednym ogniu. Pognać ich z kraju i skompromitować wśród kolegów, załóg, co ich wybrały. I wtedy ubecja komunistyczna i ich partia złoczyńców PZPR im powie:- widzicie, jakich macie przywódców? Wyście ich wybrali, a oni tyłek w troki i nogi na zachód, będą pluć na nas. I będą mieli rację. Trzeba zostać do końca. Zrobiło się patriotycznie. Śpiewaliśmy narodowe i religijne piosenki 400 mężczyzn. Przychodzi naczelnik i do mnie. – Panie Gałdy, pan taki poważny, niech im pan powie, nie śpiewajcie. Pana posłuchają. A ja mu na to: niech im pan sam powie… Śpiewaliśmy dalej, a on nas straszył Sybirem. Tłumaczyłem mu: – Panie, to jest rok 1982 a nie rok 1947, 46, czy 45. Ale na wszelki wypadek w obozie przygotowywano plan ucieczki. Dałem im pomysł. W 400. chłopa damy radę. Rozpracowaliśmy system strażnic i posterunków, czas zmian. Plan był gotowy. Edwarda Gołdy zabrało jednak pogotowie do szpitala. A potencjalnym uciekinierom zabrakło przywódcy. I dalej śpiewali, 400 chłopa. Zabrze trzęsło się od polskości. cdn.
PIOTR PROSZOWSKI