Weronika Zielińska jest młodą, utalentowaną wokalistką. Śpiewa w pięciu językach: polskim oraz włoskim, hiszpańskim, francuskim i angielskim. Wyróżnia się aksamitnym, ciepłym głosem. W jej repertuarze dominują refleksyjne utwory, ale potrafi także pokazać energetycznego pazura. 24 i 25 lipca br. w Mirandoli we Włoszech wystąpiła w 22. Międzynarodowym Konkursie Piosenki Włoskiej Wcześniej Niepublikowanej, gdzie zdobyła pierwszą nagrodę w swojej kategorii wiekowej.
Czy śpiewanie i muzyka to Pani sposób na życie?
– To jest moja pierwsza i ogromna pasja, którą rozwijam od najmłodszych lat pod okiem moich troskliwych rodziców.
Jak wyglądała Pani ścieżka edukacji muzycznej?
– Zostałam zauważona już w szkole podstawowej, gdzie czynnie uczestniczyłam w różnych akademiach. Później, za radą rodziców, którzy zawsze bardzo mnie wspierali, bacznie obserwowali i wzmacniali moje zdolności, wzięłam udział w castingu do w szkoły muzycznej Estrada „Debiuty”, prowadzonej przez panów Stanisława Zielińskiego i Ryszarda Strojca. Uczyłam się w niej przez osiem lat, do uzyskania pełnoletności, brałam też udział w licznych konkursach i festiwalach. Potem zaczęłam studiować filologię francuską na Uniwersytecie Śląskim i muzyka przeszła na dalszy plan, nawet zrezygnowałam – choć z trudem – z uczestnictwa w programie High School Music, do którego zostałam zakwalifikowana.
Żałuje Pani dzisiaj tej decyzji?
– To był dla mnie ogromny sukces, bo w castingach, który składał się z trzech etapów: wokalnego, choreograficznego i aktorskiego, startowało 1200 osób. Jednak przygotowania do programu bardzo zobowiązały czasowo, więc wyboru dokonałam świadomie. Ukończenie studiów potraktowałam priorytetowo. Na szczęście dawały mi one bardzo dużo radości. Teraz wracam do śpiewania, małymi kroczkami…
Te kroczki są zdecydowanie postawne. Pierwszy po kilkuletniej przerwie konkursowy występ i zwycięstwo.
– Ciężko było wrócić na estradę, musiałam wykazać dużo cierpliwości, wysiłku i pokory, a także przemyśleć wiele spraw. W konkursie wykonuje się zupełnie nowe utwory, a nagrody otrzymują także kompozytorzy. Moją piosenkę napisał Włoch Alberto Flavio Fulgoni. Dziesięć lat temu, również dla mnie, opracował piosenkę na jeden z włoskich festiwali. W tegorocznej edycji udział brali Włosi i Maltańczycy, ja byłam jedyną Polką, co dało się odczuć, bo przed występem konkursowym uczestnicy śpiewali hymn narodowy swojego kraju. Z tym wyzwaniem zostałam sama, ale dzielnie, widząc jak duże jest to dla mnie przeżycie, wsparł mnie mój chłopak Michał, wykonując ze mną hymn. Jestem mu za to wdzięczna. Równie wzruszającym momentem było odczytanie werdyktu jury. Gdy usłyszałam wynik, nie byłam w stanie pohamować łez. Statuetkę odbierałam płacząc. Nie spodziewałam się takich emocji, ale sądzę, że wpływ na to miała moja kilkuletnia przerwa w śpiewaniu. Ten sukces otworzył mi na nowo drzwi i dał wiarę w siebie. Pojawiły się propozycje występów, na przykład w Ośrodku Kultury, współpracuję też z panem Animem, który angażuje mnie do części kulturalnej swojego projektu kulinarnego, realizowanego w Częstochowie. Mam koncerty w lokalach Boulangerie, La Haciende. Wszystko robię z pasji więc współpraca jest łatwiejsza, bo nie pojawiają się drażliwe tematy w kwestii wynagrodzenia.
Czyli występuje Pani społecznie, a jak Pani zamierza przekuć swój talent i śpiewanie na zawodowe?
– To ciężki temat. Dzisiaj ciężko jest pozyskać płatne kontrakty, więc by zaistnieć trzeba godzić się na wolontariat. Wiele osób nakłania mnie, bym wystąpiła w telewizyjnych programach muzycznych, ale mam opory. Cenię sobie poczucie spełnienia, spokój i harmonię, realizowanie pasji, to że śpiewam, komponuję, tworzę, później dzielę się swoją twórczością artystyczną. Nie pociąga mnie blichtr i hałas, które towarzyszą programom. Broniłam się przed tym, bo chciałam, tak jak i moi rodzice, by śpiewanie było moją pasją, przyjemnością. Nie chciałabym tego utracić. Nie wykluczam jednak podjęcia próby, występ w telewizji jest szansą na pokazanie się szerszej publiczności.
Śpiewa Pani w kilku językach i porozumiewa także?
– Tak, nauka języków obcych jest moim konikiem, zawsze przychodziła mi łatwo i sprawiała przyjemność. Stąd też wybór studiów. Znajomość języków determinuje też mój repertuar.
Którzy wokaliści są dla Pani autorytetami?
– Od dziecka byłam fanką telenowel, tak obok rozwoju zainteresowania śpiewem, zaczęła się historia z nauką języków. Piosenki hiszpańskie, które pojawiały się w tle akcji filmów stały się dla mnie inspiracją i wybierałam je do swojego repertuaru. Mając piętnaście lat śpiewałam piosenkę Natalii Oreiro „Cambio dolor”, która przyniosła mi dużo dobrego. Ciężko mi skonkretyzować artystów, bo są różnorodni, ale cenię Martę Sanchez, Emmanuela Moire, Indilę, z włoskich propozycji wybieram klasykę, jak na przykład „Pieśń neapolitańską”, którą śpiewałam podczas konkursu włoskiej piosenki w Neapolu. Utwory staram się dostosowywać do swojej osobowości i harmonii.
Muzyka, języki obce. Co jeszcze Panią pociąga?
– Uwielbiam podróżować i poznawać nowe miejsca i kultury. Jestem szczęśliwa, że miałam okazję łączyć moje pasje, bo dzięki śpiewaniu poznałam wiele pięknych miejsc. Wspomnienia pozostają we mnie. Lubię też gotować.
Jakie nagrody ma Pani w swoim dorobku?
– Miło wspominam festiwale na Bałkanach. W Macedonii zdobyłam nagrodę Grand Prix, w Bośni i Hercegowinie – pierwsze miejsce, we Włoszech, w Neapolu – drugie miejsce, z nagrodami wyjechałam też z konkursów w Malcie i Odessie. Każda z nich ma dla mnie indywidualne znaczenie, bo zdobyłam je w różnych etapach swojego życia. Jednak ostatnia z tego roku we Włoszech jest dla mnie bardzo istotna. Zdobyłam ją po dłuższej przerwie, więc stała się dla mnie bodźcem i potwierdzeniem, że warto nadal iść do przodu i rozwijać tę najważniejszą pasję. Ponadto zostać docenionym przez kraj, który w korzeniach ma wpisaną kulturę, to wyjątkowo cenne.
A jakich polskich artystów wyróżnia Pani najbardziej?
– Bardzo sobie cenię głos i predyspozycje Edyty Górniak, od zawsze śpiewałam jej piosenki. Podziwiam ją za kunszt, tak jak i Justynę Steczkowską. Duży wpływ na moje postrzeganie muzyki ma mój tata, który w młodości też śpiewał; nasze muzyczne korzenie sięgają do mojej babci, która śpiewała z Kaliną Jędrusik. Z tatą słuchamy muzyki bardzo różnej, ale najczęściej Zbigniewa Wodeckiego, Hanny Banaszak, Haliny Frąckowiak, Ireny Jarockiej – polskiej klasyki muzyki rozrywkowej – oraz zespołu „Il Divo”, który aż łapie za serce. Ważna jest dla mnie opinia taty o danym utworze. Zawsze zachęcał mnie, bym nie bała się sięgać po nowe gatunki i słuchała wszystkiego, by ukształtować gust muzyczny. Słucham wiec nawet hip hopu.
Czyli rodzina rozśpiewana i zarazem szczęśliwa, zgodnie ze słowami klasyka „Gdzie słyszysz śpiew tam idź, tam ludzie dobre serca mają…
– Podobno… (śmiech), Ale rzeczywiście tworzymy umuzykalnioną rodzinę. Mama i brat Łukasz dołączają się do nas i często, podczas jazdy samochodem wspólnie śpiewamy, gwiżdżemy, nucimy. Ale mam też grupę sprawdzonych przyjaciół. Zawsze mogę na nich liczyć.
I muzyka ułatwia życia, dodaje mu lekkości?
– Tak, jest lekiem… na całe zło. Jak dopadają jakieś zagwostki, troski, to radosna muzyka rozwesela. Ale zauważyłam również, że gdy dotykają nas smutki, to często poprzez muzykę lubimy się nad sobą poużalać, mając gorszy dzień słuchamy nostalgicznej, melancholijnej muzyki. Summa summarum i tak przychodzi rozluźnienie, bo to jest jak wypłakanie smutków.
Jakie ma Pani plany?
– Jestem w trakcie nagrywania płyty z utworami francuskimi, włoskimi i hiszpańskimi. Wybierając track listę postawiłam na różnorodność pod względem charakteru muzycznego. Będą na krążku utwory i melancholijne, i szybsze. by można było przy niej odpocząć i zrelaksować się, ale również ożywić. Odzwierciedla to też moją naturę, trochę dualistyczną – wszędzie jest mnie pełno, ale często popadam w zadumę i refleksję. Lubię poezję.
Płyta jest spełnieniem mojego marzenia i próśb osób, które są mi bliskie. Wydaję ją we własnym zakresie.
Jakie jest Pani motto życiowe?
– Trzeba nad sobą pracować, dawać z siebie bardzo dużo, robić wiele, bo życie jest bardzo kruche i szybko nam ucieka. Mimo iż jestem młoda, widzę jak kolejne etapy życia mijają i obiecuję sobie, by jak najwięcej z niego czerpać i dawać innym. Stawiam też na asertywność, choć może moja drobna sylwetka wskazuje na coś innego. Mam zdecydowany charakter, szybko sprawy biorę w swoje ręce. Staram się być racjonalistką. Cenię z życiu stylizację.
I co ważne, wróciła Pani po studiach do rodzinnego miasta.
– Jestem bardzo związana z rodziną i domem rodzinnym, gdzie odczuwam stuprocentowy azyl. Zawsze miałam bardzo bliskie relacje z mamą, tatą i bratem…, którzy wspierają mnie i są moimi przyjaciółmi. Trzeba pielęgnować relacje z rodziną i doceniać jej rolę. Z perspektywy widzę, że porady które otrzymywałam od rodziców zawsze były słuszne i trafne i bardzo im za to dziękuję. Rodzina to dla mnie fundament. Życie zmusza czasem do wyjazdów, ale sercem zawsze jestem z bliskimi. Jeszcze studiując zaczęłam pracę w Częstochowie związaną z moim zawodem. Obecnie mam przerwę, ale mam nadzieję, że ktoś da mi szansę, otworzy mi drzwi.
Jak postrzega Pani Częstochowę z perspektywy młodej osoby?
– To trudne miasto, brakuje pracy dla młodych ludzi – jakiejkolwiek, nie wspominając o wyuczonym zawodzie. To jest deprymujące. Na wiele trzeba się godzić, być pokornym.
Co poradziłaby Pani młodym?
– Trzeba cały czas się rozwijać, małymi kroczkami, ale ze świadomością, że ciągle idzie się do przodu. Jeśli widzi się w sobie potencjał, starać się to wzmacniać. Dobrze jest, gdy rodzice obserwują dzieci i wspierają je na tej drodze. Powinni dostrzegać, co dziecko interesuje, do czego ma predyspozycje i to stymulować, broń Boże nie zmuszać i nie naginać go do swoich ambicji. Wówczas jak na dłoni widać męczarnię, że dziecko nie jest spełnione, nie jest spontaniczne, jest sztuczne na scenie. Młodym życzę, by rodzice mądrze patrzyli z boku na ich talent, pomagali im w rozwoju od najmłodszych lat, nie narzucali własnej woli i w pewnym momencie dali trochę swobody. Lepiej nie stawiać wszystkiego na jedną kartę, bo życie niesie niespodzianki.
Dziękuję za rozmowę
URSZULA GIŻYŃSKA