Dyskusje na temat wprowadzenia ograniczeń handlu w niedziele i święta wyłoniły klasyczne podziały w podejściu do problemów gospodarczych. Już w momencie wywołania tematu natychmiast po dwóch stronach sporu usadowili się przeciwnicy ograniczeń, czyli wyznawcy liberalizmu ekonomicznego, a ściślej gospodarczego, po drugiej zaś konserwatyści, których poglądy wywodzą się z nurtu filozofii chrześcijańskiej i preferują klasyczny model tygodnia pracy, w którym niedziela jest dniem wolnym od obowiązków służbowych. Ci pierwsi zawsze przedkładać będą aspekt ekonomiczny i dość luźno pojmowany wymiar wolności jednostki nad interesem pracowniczym, drudzy zaś wykazują się zdecydowanie większą sferą wrażliwości społecznej, co nie oznacza wcale, że dryfują w stronę filozofii marksistowskiej.
Osobiście uważam, że problem, który notabene podniesiony został przez NSZZ “Solidarność” jest ważki. Również to, że sprawa w ogóle ujrzała światło dzienne to już dużo. W następstwie tego odzywają się coraz śmielej głosy poparcia dla idei ucywilizowania stosunków pomiędzy pracodawcą a pracownikami, szczególnie dużych sieci handlowych, czyli hipermarketów. Sieci te reprezentują akurat w Polsce obcy kapitał i trzeba przyznać, że miały dotąd w naszej Ojczyźnie stworzone iście rajskie warunki oraz cieszyły się takimi swobodami, o których w krajach tzw. “starej Unii” nie mogły nawet pomarzyć. Tam sklepy w niedzielę i święta są zamknięte. Również w sobotę, maruderzy, którzy nie zdążyli zrobić zakupów do południa, muszą się mocno sprężać. Wynika to zapewne z uwarunkowań historycznych. W krajach zachodnich sieci hipermarketów tworzyły się od powstawania małych sklepików, gdzie zarówno pracodawca prezentował inne, bardziej humanitarne podejście do praw i przywilejów swoich pracowników, jak i wśród handlowców poziom świadomości był wyższy. Na to wszystko nakładała się również bardziej korzystna, niż u nas koniunktura gospodarcza i elastyczny rynek pracy.
Tymczasem w Polsce hipermarkety natrafiły na urodzajny, spragniony wszelkiej konsumpcji, jak kania dżdżu, rynek. Mówiąc rynek, mam na myśli nas, konsumentów, katolicki Naród zamieszkujący ziemie nad Wisłą, któremu jest absolutnie wszystko jedno czy zakupy będzie robić w “światek, piątek czy w niedzielę”, byleby tylko nasycić swoją potrzebę nabywania dóbr. Dla pełnego obrazu należy dodać, że zasobne w środki finansowe duże sklepy właśnie w dni wolne od pracy, składają Polakom pewną ofertę o charakterze rekreacyjno – kulturalnym. Trudno zatem, z drugiej strony dziwić się ludziom, że pasaż handlowy traktują jako deptak, klimatyzowany park, czy planty, świetnie nadające się na rodzinny spacerek, po niedzielnym obiadku i …Mszy św.
Można sobie tylko westchnąć i wytłumaczyć, że na takie signum temporis nic się nie poradzi, bo trzeba iść z duchem czasu i tyle. Należy jednak bardzo uważać, by niedzielne zakupy i spacerki po pasażach handlowych nie stały się nową, świecką formą eucharystii, która po pewnym czasie zbyt mocno zawładnie umysłami swoich wyznawców i pochłonie ich, bez reszty wraz z całymi majątkami. Wtedy gładkie zdania o wolności i obywatelskich swobodach zupełnie stracą na znaczeniu.
ARTUR WARZOCHA