Taki właśnie jest walor i wymiar prezydenckiego zwycięstwa Karola Nawrockiego. Gdyby naród polski przegrał 1 czerwca, to Polska stałaby się – geopolitycznie – najbardziej zapalnym obszarem na mapie świata.

Zapora czerwcowa
1 czerwca uniknęliśmy, przynajmniej na dzisiaj, domknięcia systemu wedle życzeń oraz receptury Grzegorza Schetyny i Donalda Tuska.
Owo domknięcie systemu – w realiach geopolitycznych – musiałoby oznaczać zgodę Polski na wszystkie konsekwencje, wynikające z faktu już przyjętej przez Niemcy, Francję i rząd Donalda Tuska doktryny obrony Zachodu, przed inwazją Rosji, na demarkacyjnej linii Wisły.
To zaś musiałoby powodować upadek państwa polskiego, utratę naszej niepodległości i suwerenności oraz podział „już nie-Polski” na część A i część B.
Część A: między Wisłą a Bugiem; część B: między Wisłą a Odrą. Część A, od A jak Azja, to oczywiście domena Rosji, otwierająca przed Polakami, po raz kolejny w historii, niezmierzone azjatyckie przestrzenie do zasiedlenia i zagospodarowania. Część B, od B jak barbaria, to piekielny, już realizowany projekt, by na obszar między Odrą a Wisłą skierować imigrację islamską i odciążyć w ten sposób naszych zachodnich „sojuszników”: Niemcy, Francję, a nawet Wielką Brytanię. Z tym, że to właśnie Polacy musieliby przyjąć na siebie rolę barbarii, ustępując pola zwycięskiej cywilizacji islamskiej.
Strefa zgniotu, między Rosją a Niemcami, w której Polska obiektywnie, bo geograficznie i historycznie, od stuleci pozostaje, zostałaby zamieniona na strefę już bezpośredniej, wspólnej dominacji Berlina i Moskwy w tej części Europy – nie tylko kosztem naszego kraju.
Powstałby bowiem bezpośredni styk geopolitycznych interesów Niemiec i Rosji, i to w samym sercu Europy: w Polsce. To, o czym Berlin i Kreml marzą i na rzecz czego intensywnie współpracują – przynajmniej od czasów zjednoczenia Niemiec i rozpadu ZSRR – stałoby się namacalnym faktem, a jednocześnie zagrożeniem dla światowego ładu.
Niemcy i Rosja dopięłyby swego i proklamowały spięcie swoich geopolitycznych interesów na ogromnym obszarze całej Euroazji: od Władywostoku po Lizbonę i z powrotem.
Waga tego faktu byłaby olbrzymia. Eurazjatycki blok Niemcy – Rosja zacząłby odgrywać rolę języczka u wagi w rywalizacji o światowy prymat między Stanami Zjednoczonymi a Chinami. Nastąpiłby geopolityczny przechył o mocy zapalonego lontu pod światowym porządkiem. Werdykt narodu polskiego – 1 czerwca – ten zapalony lont zgasił.
Pora na Stany Zjednoczone
Były doradca w latach 2020-2023 szefa kancelarii prezydenta Ukrainy – obecnie na emigracji – Oleksij Arestowicz tak wyrokuje, w rozmowie z Maciejem Pieczyńskim, na łamach tygodnika „Do Rzeczy”: „/…/ 9 maja Xi Jinping oglądał wraz z Putinem defiladę zwycięstwa na placu Czerwonym. Dziś jest absolutnie jasne, że Rosja wybrała Chiny.”
Na całe szczęście ukraiński polityk się myli. To Chiny pozyskały Rosję i spoglądają na reakcję Stanów Zjednoczonych. Majowa wizyta Xi na Kremlu nie była ruchem wymierzonym w USA. Chiny dały sygnał, że chcą się podzielić odpowiedzialnością ze Stanami Zjednoczonymi za utrzymanie światowego porządku.
Dzisiaj pokój w świecie, w wymiarze globalnym, jest zagrożony przez euroazjatycki – intensywnie rozwijany – sojusz Niemiec i Rosji, w myśl dyrektywy Mackindera: „Kto rządzi Euro-Azją – rządzi światem”.
Dowód leży na wspólnym, planistycznym stole sztabowców Rosji i Niemiec, a oznacza linię demarkacyjną na rzece Wiśle, czyli podział państwa polskiego na strefy wspływów: rosyjską i niemiecką.
Jeżeli Chiny, przecież nie wspierając Rosję lecz obejmując ją misją racjonalizacji zachowań Kremla, to reakcja Stanów Zjednoczonych powinna być symetryczna i oznaczać pełną neutralizację globalnych zapędów Niemiec.
Pamiętajmy, że obie wojny światowe toczyły się na polskich ziemiach, a II Wojna Światowa wybuchła wskutek zawarcia paktu Ribbentrop-Mołotow i wspólnej inwazji na Polskę: Niemiec i Sowieckiej Rosji.
SZYMON GIŻYŃSKI