28 rocznica stanu wojennego
28 lat temu 13 grudnia 1981 roku Polaków zaskoczyły głuche telefony, nieczynne stacje telewizyjne i radiowe. W godzinach wieczornych generał Wojciech Jaruzelski oficjalnie poinformował o wprowadzeniu stanu wojennego w naszym kraju. Ale wcześniej, kilka minut po północy, mimo iż prawo gwarantowało od 22.00 do 6.00 nietykalność mieszkań, milicja i SB siłą wchodzili do domów ludzi „Solidarności”. Zaczęły się łapanki, również w Częstochowie aresztowano dużą grupę działaczy.
Obchody 28. rocznicy wybuchu stanu wojennego w Polsce w Częstochowie NSZZ „Solidarność” i Stowarzyszenie Wiezionych, Internowanych i Represjonowanych „WIR” rozpoczęli w południe 13 grudnia tradycyjną (odprawianą nieprzerwanie już od 25 lat) Mszą św. w intencji Ojczyzny w Sanktuarium św. Józefa na Rakowie. O godz. 14.00 na Skwerze Solidarności, przy ul. Śląskiej w Częstochowie, uroczyście odsłonięto symboliczną tablicę z logo „Solidarności”. – Nieustająco chcemy dawać świadectwo, że „Solidarność” jest i działa dla dobra ludzi pracy – podkreślał podczas spotkania przewodniczący częstochowskiego związku Mirosław Kowalik. – „Solidarności” miało nie być. Chciano ją wymazać z życia publicznego, a jej ludzi zniszczyć i upokorzyć. Ale my wytrwaliśmy. Jesteśmy i będziemy – mówiła wzruszona Katarzyna Grohman, działaczka „Solidarności, więziona i internowana w stanie wojennym, dzisiaj aktywna członkini „WIR-u”.
Na uroczystość przybyli dawni i obecni działacze NSZZ „Solidarność”. Był również poseł ziemi Częstochowskiej Szymon Giżyński, pełniący funkcję prezydenta Piotr Kurpios i były prezydent Tadeusz Wrona. – Polscy patrioci „Solidarności”, bohaterowie tamtych dni wywalczyli wolną, niepodległą Polskę i przekazali następnym pokoleniom, trudny do przecenienia testament najświętszych, narodowych wartości – powiedział do zgromadzonych poseł Szymon Giżyński.
Kolejny etap obchodów miał miejsce na Jasnej Górze, gdzie w kaplicy Matki Boskiej Częstochowskiej ks. Ryszard Umański, kapelan „Solidarności”, odprawił Mszę św. w intencji Ojczyzny i ofiar stanu wojennego. Swoje poczty sztandarowe wystawiło kilkanaście organizacji. Po nabożeństwie złożono kwiaty pod tablicą NSZZ „Solidarność”. Rozpalono też „ognisty krzyż” ze zniczy i złożono kwiaty pod pomnikiem Ks. Jerzego Popiełuszki. Po uroczystościach związkowcy zebrali się w Auli Solidarności przy ul. Łódzkiej 8/12 na wspomnieniowym spotkaniu „przy chlebie ze smalcem”, które uświetnił patriotyczny występ młodzieży z Gimnazjum im. Św. Józefa.
WSPOMINAJĄ
Katarzyna Grohman, działaczka z Częstochowy
Jak dowiedziała się Pani o stanie wojennym?
– 28 lat temu była strasznie mroźna zima, spadły ogromne ilości śniegu. Rano mama mnie obudziła i powiedziała, że jest stan wojenny. To był szok. Biegiem ubrałam się. Z al. Pokoju, gdzie mieszkałam, pobiegłam na ul. Kościuszki do Zarządu Regionu. Jak tam weszłam, drugi szok. Połamane biurka, porozrzucane maszyny, dokumenty. Zniszczony był nawet biały papier. Później dowiedziałam się, że trzeba jechać na Jasną Górę do Sali Papieskiej. Zorganizowałam maszynę do pisania i udałam się do klasztoru. Tam powstały pierwsze listy internowanych. Ludzie przychodzili, mówili, kto został aresztowany – brat, siostra, mąż, żona.
Ludzi zabierano siłą…
– Gdy pojechałam po maszynę do pisania do Oli Gołębiowskiej, to jej drzwi były wyłamane. Poszłam piętro wyżej do jej mamy i ona dała mi maszynę. Potem po kolei dowiadywaliśmy się, że aresztowany został Marian Zembrzuski, Anna Reterska, Stasiu Janik. Zbyszka Kokota zatrzymano w Gdańsku, gdzie był na Komisji Krajowej. Aresztowano cały Zarząd, wielu przyjaciół. Zabrano matki małym dzieciom. Anka Reterska zostawiła dwoje dzieci. Ewa Kiślak, internowana nieco później, zostawiła jedno dziecko. U Mariana Zembrzuskiego również wyłamano drzwi, zostawił dwoje dzieci. Coś niewyobrażalnego.
Jak ocenia Pani z perspektywy tych 28 lat, czy warto było tak cierpieć?
– Mam w pamięci jedno zdanie, które powiedział ksiądz Jerzy Popiełuszko: „Życie trzeba przeżyć godnie, bo mam je tylko jedno”.
Zdzisław Burzyński, działacz z Rzerzęczyc
Jak zastał Pana stan wojenny?
– Byłem wówczas członkiem zarządu regionu częstochowskiego „Solidarności”, przewodniczącym komisji zakładowej kolejarzy i założycielem KPN w Częstochowie. Działaliśmy dość ostro w tym czasie, bo najlepsze mikrofony i najświeższe wiadomości były u nas, na kolei. Stan wojenny dopadł mnie błyskawicznie. Przyjechałem w nocy z Katowic z zebrania KPN. O północy wszedłem do domu, a parę minut później było już u mnie SB. Tak się zdarzyło, że pierwsza ekipa – pięciu ludzi – nie wzięła mnie, bo przybiegła cała moja rodzina i nie pozwoliła na to. Potem podjechało trzydziestu milicjantów i rodzina już nie dała rady mnie obronić. Trochę bojowe nastroje ostudził kapitan, który zameldował mi się i powiedział: „Panie Burzyński nie ma pan szans. Jest stan wojenny, był pan w wojsku i wie co może się stać, więc po co narażać rodzinę. Mamy rozkaz i wie pan, że musimy go wykonać.” Pożegnałem się wtedy z najbliższymi, ale nie dali mi się pożegnać z 75-letnim ojcem. Oderwali mnie od niego. Żona chciała ze mną jechać. Pozwoli jej, ale gdy wsadzili mnie do dużej suki, żonę nogą zrzucili w zaspę śniegu. Potem w aucie siedziałem wśród dwudziestu milicjantów, i udawali, że się mnie boją, bo nagle jeden sierżant kazał mnie posadzić pomiędzy dwoma osiłkami.
Gdzie Pana zawieźli?
– Na komendę, gdzie przez całą noc byliśmy przesłuchiwani. Siedzieliśmy w ciemnych piwnicach, na małych zydlach. Okna były powybijane, wiatr hulał i było bardzo zimno. Z nikim nie rozmawiałem, bo nikogo tam nie znałem. Dopiero później w Szczyrkach było już bardziej swojsko, bo jechali tam kolejarze. Potem zabrano mnie do Zabrza Zaborza, gdzie siedziałem do 23 marca 1982 roku, później do lipca byłem w Łupkowie.
Czy po więzieniu wrócił Pan do swojej pracy?
– Tak.
Nie było żadnych problemów/
– Jako to nie. Z mistrza na brygadzistę, z brygadzisty na robotnika, tak wyglądała moja „kariera”. Moim naczelnikiem był Wiesław Maras, późniejszy prezydent Częstochowy. Do dzisiaj mam go za kapusia, bo mnie zawsze wysyłał na SB na przesłuchania. Mówiłem, mu że to nie jego rzecz, ale on z uporem mnie tam kierował. W końcu przysłał mi pismo, że jak do końca grudnia 1985 roku nie zdam egzaminów, to zostanę zwolniony, ale co miałem zdawać, przecież miałem mistrzowskie papiery. W końcu musiałem uciec na rentę inwalidzką. Byłem na niej dziesięć lat, potem przeszedłem na emeryturę.
Przeżył Pan gehennę. Warto było?
– Na pewno tak. Dzisiaj jako dobry katolik zadowolony jestem jak wojsko i harcerze idą swobodnie na Jasną Górę. To cieszy. Smuci i boli to, że prawica nie jest zjednoczona, że szarpią się między sobą. Polskę widziałem nieco inną, nie uwikłana w oszustwa i afery.
Zagubiły się ideały…
– Dzisiaj dla uczciwego człowieka dzieje się zbyt wiele zła. Wówczas każdy dołożyłby swoją złotówkę, dzisiaj widzi się tylko swoje interesy, swoją kieszeń.
Ale o wolną Polskę warto było walczyć?
– Jak najbardziej. Dzisiaj podjąłbym takie same działania. Choć zastanawiam się, bo jak jesteśmy w Brukseli, to nie wiadomo, czy będzie lepiej. Tam nasze wartości katolickie i polskie nie są szanowane.
Co Pan dzisiaj porabia?
– Jestem szczęśliwym dziadkiem. Mam czternaścioro wnucząt. Za 1200 zł siedzę na emeryturze i skuterkiem, który zakupiłem z rekompensaty za internowanie, objeżdżam okolice i poznaję piękną Jurę Krakowsko-Częstochowską.
Rozmawiała
URSZULA GIŻYŃSKA