Czy pamiętają Państwo czasy, w których to wiosenną porą malowało się na biało krawężniki, pieliło z chwastów płyty chodnikowe, bądź pielęgnowało miejskie rabatki? Pewnie, że Państwo pamiętają. Wszak były to sławetne “czyny społeczne, kojarzone przez przymusowo spędzanych tam do roboty ludzi z pewną odmianą ludycznej rozrywki z pokaźna dozą socjalistycznej propagandy. Kwintesencję tego zjawiska stanowił obrazek pracujących, ramię w ramię, robotnika z dyrektorem przedsiębiorstwa, tudzież pielęgniarki z sekretarzem lokalnego komitetu PZPR.
. Sam brałem jako pacholę udział w takich akcjach i do dzisiaj czuję pewien niedosyt, bo z racji młodego wieku, nigdy nie dostąpiłem zaszczytu posłużenia się grabiami, czy szpadlem. Ot, władza ludowa uznała, że tak młodemu obywatelowi PRL nie można powierzać zbyt odpowiedzialnego odcinka pracy i kierowała mnie na tzw. “zaplecze”, w efekcie czego nosiłem termosy na herbatę jako pomoc kuchenna, a w tym czasie moi rodzice wywijali żwawo motyką.
Nie rozumiałem wtedy, skąd tego dnia brał się zły humor u mojej mamy, i dlaczego tata zdawał się być jakiś markotny. Nie widziałem też nic niestosownego w tym, że robotnicy w towarzystwie swojego dyrektora prezentowali wobec siebie iście wersalskie maniery ani w tym, że sekretarz partii zawzięcie kopał rabatki w białej koszuli, pod krawatem. Ogólnie było super, tym bardziej, że dzieciarnia po godzinie była już praktycznie po fajrancie, więc dokazywała do wieczora ile wlezie.
Jakimś cudem, ten niespotykany blichtr i porządek, dokonany wspólnym wysiłkiem robotnika i intelektualisty, utrzymywał się przez dni parę, mniej więcej do pierwszego maja. Tego dnia maszerujący przez miasto “rozentuzjazmowany” tłum ludzi pracy niszczył i tratował w euforii i uniesieniu wypielęgnowane własną ręką klomby i zieleńce. Praktycznie nazajutrz, nie było już nigdzie śladu społecznego wysiłku, a jak jeszcze deszcz dopełnił dzieła, to akurat Trzeciego Maja ulicami rwały sine potoki farby krawężnikowej, w powietrzu zaś, roznosił się fetor gnijących wszędzie białych i czerwonych goździków.
Pozwalam sobie dzisiaj na tę szczyptę wspomnień, wcale nie dlatego, że4 rozkleiłem się w świątecznych promieniach kwietniowego słońca, ani też nie z tęsknoty za tamtymi czasy. Smutno mi się tylko na sercu robi, gdy dzisiaj, w wolnej Polsce, przychodzi mi spoglądać na usypane hałdy śmieci, ciągnące się kilometrami przez częstochowskie trotuary, które z roku na rok urastają wręcz do symbolu gospodarki wolnorynkowej i pogłębiającej się z miesiąca na miesiąc biedy. Jednak mimo pewnych obiektywnych uwarunkowań nie mogę wciąż dociec, dlaczego kiedyś, w czasach opisywanych wcześniej czynów społecznych, potrafiliśmy się zachowywać jak ludzie, a dzisiaj zdradzamy, w kwestiach utrzymania porządku, odruchy przypisane – proszę wybaczyć – inwentarzowi z domowej zagrody. Jak można dzisiaj, w dobie rozwoju najnowszych technologii utylizacji odpadów, tonąć po szyję w śmieciach i to w miejscach, gdzie nigdy nie powinny się one znajdować?
Nie czas, by dociekać przyczyn tego problemu. Można bowiem snuć akademickie rozważania, tymczasem rzecz dotyczy, moim zdaniem, po prostu naszej kultury osobistej. Warto tylko przypomnieć, że za parę dni obchodzić będziemy naszą dumną dwieście dwunastą rocznicę uchwalenia Konstytucji Trzeciego Maja, którą przecież traktujemy jako nasz milowy krok cywilizacyjny. No cóż, widać dwieście dwanaście lat może być również, w historii jednego Narodu, cywilizacyjną przepaścią.
Artur Warzocha