Kwarantanny. Puste ulice. Zamknięte zakłady pracy i instytucje publiczne. Ograniczony transport zbiorowy – samochodowy, kolejowy, lotniczy. Zamykane granice. Nie ma już jednej Europy. Każde państwo indywidualnie własnymi, wypracowanymi sposobami walczy z narastającą epidemią koronawirusa. Dżumy XXI wieku.
We Włoszech dziennie umiera ponad 400 osób. Atak wirusa przerósł możliwości obronne tego państwa. Na całym świecie 18 marca potwierdzonych zakażeń było ponad 198 tys., zmarło – 7900 osób. W Polsce na ten dzień Ministerstwo Zdrowia podało, że potwierdzono zakażenie koronawirusem u 246 osób, pięciu pacjentów zmarło.
Minister Łukasz Szumowski, premier Mateusz Morawiecki i prezydent Andrzej Duda bezustannie apelują o ostrożność, pozostawanie w domach, izolowanie się. Akcję „zostań w domu” Polacy przyjęli ze zrozumieniem. Paradoksalnie sprawia ona, że w tym rozpędzonym świecie zatrzymaliśmy się. Przebywamy ze swoimi najbliższymi, rozmawiamy, uśmiechamy się do siebie. Pomagamy sobie wzajemnie, wspieramy. Jesteśmy razem. Rodzinnie i może już jako całe społeczeństwo.
Tak by się tego chciało. Ale niestety, choć wyciszają się ataki, emocje się studzą, nadal ci najbardziej zacietrzewieni karmią się złym słowem. Mnie osobiście uderzyła jedna z ostatnich wypowiedzi Grzegorza Schetyny, który w radio próbował zdyskredytować świetnie działającego ministra Szumowskiego stwierdzeniem, że nie musi słuchać zaleceń przemęczonego ministra. Czy to zazdrość? Przykrycie własnych słabości? Z pewnością miałkość, bo tą bardzo niestosowną uwagą Schetyna zdyskredytował jedynie siebie i to nie jako polityka, bo to stało się już dawno, ale jako człowieka.
URSZULA GIŻYŃSKA