Jarosław Jaksender należy do grona młodych, utalentowanych częstochowskich malarzy. W październiku w Konduktorowni pokazano jego najnowsze prace. Z tej okazji poprosiliśmy artystę o rozmowę.
Ostatnia Pana prezentacja była w ramach cyklu „Młodzi artyści”, teraz jest ekspozycja indywidualna. Czy czuje się Pan już dojrzałym twórcą?
– Na pewno czuję się młodym. Cały czas poszukuję, eksperymentuję. Moje malarstwo nabiera dojrzałego kształtu, ale upłynie jeszcze kilka lat, zanim poczuję się w pełni dojrzałym twórcą.
Co musi przejść artysta, by mieć świadomość swojej dojrzałości?
– Kiedyś w notatniku wpisałem myśl: „żeby stać się dojrzałym twórcą trzeba przejść trzy rzeczy: artystyczny kryzys, materialne ubóstwo (śmiech) oraz duchową zapaść”. Porównywałem to do ziarna, które wrzucone w ziemię musi obumrzeć, by wydać plon stokrotny. Podobnie artysta musi obumrzeć na polu duchowym, artystycznym i materialnym. I ja już tego wszystkiego doświadczyłem.
Nadszedł czas na plon…
– Ziarno już kiełkuje. Jestem ponad sześć lat po studiach.
Kiełkuje bardzo energetycznie. Pana malarstwo wręcz przesycone jest ciepłem i intensywnym kolorem.
– Tak, moje malarstwo pragnę nasycić ładunkiem witalnym, ładunkiem pozytywnym i energetycznym, aby emanowało życiem tak jak czynią to promienie słońca. Kolor jest mi niezmiernie bliski, wyrażam się poprzez barwę i formę. Próbuję scalić te dwa aspekty malarstwa, dokonać syntezy percepcji koloru i formy. Tą drogą usiłuję pokazać coś z siebie, swoje widzenie świata. Że niekoniecznie trzeba postrzegać go dosłownie, być malarzem realistycznym i rejestrować świat fotograficznie. Można zobaczyć go bardziej malarsko, inaczej, a przez to ciekawiej. Kolory pochodzą z mojego wnętrza, nie pokazują wiernie realnego zjawiska, bo nie opisuję, nie naśladuję natury w sposób realistyczny.
Czy malarstwo realistyczne było w kręgu Pana zainteresowań?
– Ależ tak, przez całe lata, do połowy studiów w ten sposób malowałem. Później – moim zdaniem – wybrałem drogę bardziej twórczą. Pociągała mnie interpretacja natury, możliwość jej przekształcania, dokonywania pewnych wyborów. Patrząc na zjawisko, martwą naturę czy modela, zawsze można się dojrzeć więcej i to uwypuklić.
Zatem na płótnach ukazuje Pan własną trawestację natury. Czy czerpie Pan natchnienie z innych źródeł?
– Inspiracje muszą być zawsze. To pokarm duchowy artysty. Uważam, że największym szczęściem twórcy XXI wieku jest długa i bogata tradycja artystyczna, że może czerpać z dokonań tylu mistrzów.
Kto jest Pana mistrzem?
– Do grona moich ulubionych malarzy niewątpliwie należą Jan Cybis i Artur Nacht-Samborski. Kocham też Jerzego Nowosielskiego, a do szaleństwa – choć może tego nie widać w obrazach – Henryka Musiałowicza. Jest przewspaniały i fascynujący. Uwielbiam malarstwo Jacka Sienickiego, gdzieś w środku siedzi we mnie jego nuta ekspresji. Ze światowego malarstwa, to co mi najbliższe, zaczyna się w impresjonizmie – Monet, Cézanne, Gauguin, van Gogh. Muszę przyznać, że jeśli chodzi o awangardę XX wieku, to mało kogo nie lubię, Każdego za coś szanuję. Picasso, Braque, Matisse. Uważam, że ich osiągnięcia były duże, każdy miał wielkie zasługi dla rozwoju malarstwa i dzisiaj z każdego z nich jakaś nuta jest czerpana.
Który z wymienionych jest według Pana ikoną współczesnego polskiego malarstwa?
– Henryk Musiałowicz i Jerzy Nowosielski.
Co za tym przemawia?
– Byli zawsze wierny swojej drodze i konsekwentni. Stworzyli swój własny świat malarski, nie ulegali żadnym prądom i modom. To jest cenne. Malarze, jak Edward Dwurnik, którzy mieli diametralnie różne etapy swojej twórczości i przygody z różnymi stylami są dla mnie mało wiarygodni. Zmienianie stylu i światopoglądu jest dla mnie trochę podejrzane.
Ale czy w sztuce nie chodzi o poszukiwanie?
– Poszukiwania tak, tylko identyfikowanie się z określonymi stylami, albo radykalne zmienianie światopoglądów zastanawia mnie. Ikoną są dla mnie Musiałowicz czy Nowosielski, twórcy którzy z uporem, w oparciu o swoje wewnętrzne przeżycia, doświadczenia i wiedzę, przez długie lata budowali swoją twórczość.
Wspominał Pan o tradycji w sztuce i jej wartościach. Jak Pan sądzi, czy łatwiej było tworzyć i kształtować nowe idee w sztuce sto lat temu, czy dzisiaj, bazując na doświadczeniu swoich poprzedników?
– Tworzyć nowe prądy było łatwiej sto lat temu, bo świat wyglądał inaczej. Nie było tak szybkiego przepływu informacji, telefonów komórkowych, Internetu, całej współczesnej otoczki cywilizacyjnej. Było większe skupienie na życiu i sztuce. Z drugiej strony, malarze jakby wyłaniali się z długiej tradycji malarstwa realistycznego i było szersze pole do pokazywania innego sposobu widzenia sztuki. W dzisiejszych, już tak mocno wyeksploatowanych, czasach istotą malarstwa nie jest odkrywanie nowych prądów czy kierunków, ale rosnąca intensywność w postrzeganiu prastarych archetypów malarstwa, jak martwa natura, postać kobiety, sceny rodzajowe. Tematy w malarstwie są odwieczne, sens ma ich pogłębianie. Dlatego zajmuję się martwą naturą i człowiekiem. Ktoś może powiedzieć, że to tematy oklepane, eksploatowane od kilkuset lat, a dla mnie są one nie do wyczerpania.
Czy w malarstwie ważniejsza jest idea czy warsztat?
– Musi być harmonia jednego i drugiego. Tak samo jak musi być zgodność formy i koloru, powinna być harmonia umiejętności i wiedzy. U niektórych artystów może przeważać jeden z czynników, ale w malarstwie dąży się do harmonicznego ładu.
Które ze swoich osiągnięć uważa Pan za najważniejsze?
– To trudne pytanie, bo swojej twórczości nie rozpatruję w tych kategoriach. Są jakieś sukcesy, zrobiłem szereg wystaw, kilka indywidualnych, ale dalekie mi jest myślenie o nagrodach, wyróżnieniach. Staram się nadążyć za tym, co się rodzi w mojej głowie, mówić o moim wnętrzu, dzielić się z ludźmi energią koloru. Jeżeli dzięki moim pracom ubogacam wewnętrznie odbiorców, to spełnia się cel mojego malarstwa.
Analizując Pana malarstwo, dochodzę się do wniosku, że Pana wnętrze jest niezwykle pogodne.
– Chcę emanować energią, siłą witalną. Chcę też pobudzać wyobraźnię. Marzę o malarstwie przepojonym wolą życia, nasyconym ekspresją, dającym siłę do działania. Pełnym szlachetności, czystości i harmonii. Pragnę malarstwa nasyconego tym, co w nim samym najlepsze: soczystym kolorem, szlachetną formą i intensywną materią, które byłoby świadectwem rdzennego piękna, bez wynaturzeń, zamętu i niepokoju.
Trudno nie zapytać, kiedy zrodziła się chęć tworzenia. Był to talent wrodzony czy impuls? Kiedy zauważył Pan, że dzięki malarstwu najpełniej i najprościej będzie mógł się komunikować się ze światem?
– To może dziwnie zabrzmi, ale od zawsze chciałem być malarzem. Wewnętrzna potrzeba pojawiła się we wczesnym dzieciństwie. Wzmacniało ją to, że doceniano mnie, wówczas były nagrody (śmiech). Dostałem się do Liceum Plastycznego i tam określiłem swoją drogę artystyczną. I potem konsekwentnie ją realizowałem i tak jest do dzisiaj.
Malarstwo stało się dla Pan zawodem?
– To odwieczny dylemat: malowanie to zawód czy nie zawód?
W Średniowieczu malarze byli klasyfikowani jako rzemieślnicy.
– Mój znajomy, światowej sławy muzyk Tytus Miecznikowski, powiedział mi taką złotą myśl: „Jarek pamiętaj, artysta to nie jest zawód, artysta to siła charakteru”. I coś w tym jest. Artysta musi być sam sobie panem, zarządcą i stróżem. Jeśli nie przyjdę do pracowni, nie założę fartucha i nie zacznę malować, to nikt mnie do tego nie przymusi. Bycie artystą jest zawodem, ale to zawód wolny, opierający się o autodyscyplinę, czyli siłę charakteru.
Nie mogę nie zapytać o plany.
– Najbliższe, to druga edycja wystawy „Sztuka wobec cierpienia” w Konduktorowni. Wernisaż będzie 27 listopada – zapraszam. Prace pokażą Łukasz Kolman, Jakub Jakubowski, Adam Markowski, szereg ciekawych postaci z częstochowskiego świata kultury.
Jak Pan postrzega częstochowskie środowisko malarskie?
– To zadziwiające i wspaniałe, że z Częstochowy wywodzi się tak wiele wybitnych osobowości, o uznanej renomie w kraju. Osobiście, przy każdej okazji, podkreślam, jak wielkimi znakomitościami są Jarosław Kweclich i Rafał Głowacki, którzy pracują w Częstochowie, czy Zbigniew Sprycha, który tworzy poza Częstochową. To jeden z najzdolniejszych współczesnych polskich malarzy, olbrzymia indywidualność. Częstochowa jest silnym artystycznie środowiskiem, zarówno w młodym pokoleniu, czego – mam nadzieję (śmiech) – ja jestem przykładem i starszym. To jest dla mnie powód do dumy.
Kieruje się Pan w życiu jakąś maksymą, prócz tego, że artysta powinien mieć mocny charakter?
– W malarstwie najcenniejsze jest poszukiwanie najbardziej osobistych znamion, wówczas powstaje dzieło nasycone indywidualnym piętnem, dzieło autentyczne. Artyści, których najbardziej cenię konsekwentnie poszukiwali artyzmu we własnym wnętrzu.
Dziękuję za rozmowę.
JAROSŁAW JAKSENDER
Urodzony w 1978 roku. Absolwent Państwowego Liceum Sztuk Plastycznych im. Jacka Malczewskiego w Częstochowie. W latach 1998-99 studia na Wydziale Edukacji Wizualnej Akademii Sztuk Pięknych im. Władysława Strzemińskiego w Łodzi – nagroda rektora Akademii za najlepiej zdany egzamin na wydział. Lata 1999-2003 – studia na Wydziale Malarstwa Akademii Sztuk Pięknych im. Jana Matejki w Krakowie; dyplom z wyróżnieniem w 2003 roku; w 2003-2004 oraz 2007 – stypendysta Prezydenta Miasta Częstochowy. Na swoim koncie ma dziewięć wystaw indywidualnych oraz udział w dwudziestu pięciu zbiorowych.
Aktualnie jest wykładowcą na Wydziale Malarstwa Akademii im. Jana Długosza w Częstochowie
URSZULA GIŻYŃSKA