JUBILEUSZ 25 LAT TWÓRCZOŚCI TOMASZA SĘTOWSKIEGO
O wystawie Tomasza Sętowskiego w Miejskiej Galerii Sztuki już pisaliśmy. Ten jeden z najbardziej rozpoznawalnych i cenionych malarzy częstochowskich uczcił nią jubileusz 25-lecia swojej twórczości. Dziś prezentujemy wywiad z artystą.
Na wstępie chciałbym pogratulować jubileuszu i wspaniałej wystawy.
– Dziękuję. 25 lat to kawał czasu. Szczerze mówiąc, pierwszy obraz powstał dużo wcześniej. Jednak właśnie ćwierć wieku temu miałem debiutancką wystawę na sopockim „Monciaku”. Od tego czasu datuję pierwszą konfrontację z widzem, pierwsze sprzedane obrazy itd.
Jakie swoje osiągnięcie uważa Pan za największe przez te 25 lat?
– Przede wszystkim czuję się doceniony przez władze w Częstochowie, obojętne na jakim etapie. Ostatnio dostałem Nagrodę Prezydenta, wcześniej zostałem uznany za jednego z dziesięciu czołowych artystów XX w., mojej wystawie dekadę temu nadano tytuł najlepszej ekspozycji. Te wyróżnienia są mi najbliższe, bo stąd pochodzę, jednak największym moim osiągnięciem, które zawdzięczam głównie sobie, jest otworzenie Muzeum Wyobraźni przy ul. Oławskiej 2. Okazało się, że mogę mieszkać i tworzyć w Częstochowie. Pokrzepia mnie, że ludzie z własnej woli przyjeżdżają do mnie. Zadowolony jestem również z faktu, że moje prace znajdują się, m. in., w Muzeum Sztuki Fantastycznej w Szwajcarii.
Na wernisażu nazwano Pana „artystą, który świetnie promuje Częstochowę”. Czy czuje Pan jakąś odpowiedzialność z tym związaną?
– Bardzo mi się spodobały słowa prezydenta, który jest mi życzliwy i bywał u mnie w Muzeum. Gdziekolwiek pojadę, zawsze pada pytanie skąd pochodzę. Jak jestem za granicą, odpowiadam, że z Polski, z Częstochowy. Nasze miasto jest dosyć znane ze względu na Jasną Górę, wielu obcokrajowców je kojarzy. Można więc powiedzieć, że promuję, ale robię to przy okazji, bo wyjeżdżam pokazywać swoją sztukę. W każdym wywiadzie, jakiego udzielam, jest mowa o Częstochowie i nierzadko powołuję się, że miasto to jest mi bardzo bliskie i dobrze się w nim czuję.
Jak na przestrzeni lat zmieniało się Pana podejście do tworzenia?
– Na pewno zmieniało się. W momencie ewoluowania stylu, który rozwijałem, rewidowałem też moje nastawienie, sposób myślenia. To następowało wielotorowo – nowe galerie, odbiorcy. Artysta nie powinien tkwić w miejscu. Czasami dziwnie się to toczy. W momencie, kiedy jest się najbardziej twórczym, otoczenie tego nie zauważa, ale gdy jest się już wypromowanym wszystko idzie z rozpędu. W tej chwili sporo dzieje się wokół mnie. Sytuacja zmieniła się z trudnej drogi poszukiwania własnego stylu w bezpieczną, swobodną, luźną.
Znakomity krytyk sztuki Wojciech Skrodzki powiedział przed kilku laty, że w Częstochowie żyje i tworzy pięciu malarzy na europejskim poziomie. Czy potwierdza Pan opinię, że jest Pan w tym gronie?
– Wątpię, żeby mnie miał na myśli. Pan Skrodzki miał swoich pupilów, którym poświęcał czas, pisał teksty na ich temat. Uważam, że to bardzo dobry krytyk sztuki, ale nigdy nie zetknęliśmy się, żebym mógł od niego usłyszeć cokolwiek na swój temat. Natomiast, czy się zgadzam? Mam inną listę osób niż on. W Częstochowie jest kilku artystów, którzy rozsławiają Polskę i nie tylko w kraju się zaznaczyli, ale nazwiska są inne.
Jak Pan określa swoją pozycję na mapie artystycznej kraju?
– Wedle periodyków, biuletynów, magazynów sztuki jestem dosyć wysoko notowany w kategoriach sprzedaży. Ostatnio w kwietniu ukazał się ranking artystów polskich po 1945 r. Pod względem aukcyjnym zajmuję w nim jedenaste miejsce, czyli bardzo wysokie. Przede mną jest kilka znakomitych nazwisk, ale za mną również. Z takiej pozycji wśród kilkuset czy nawet więcej artystów, którzy tworzyli na przestrzeni lat, pod względem handlowym jestem bardzo zadowolony (śmiech).
Co Pańskim zdaniem wnosi malarstwo Tomasza Sętowskiego w obszar kierunku w sztuce nazywanego realizmem magicznym?
– Szczerze mówiąc, byłem chyba osobą, która tę nazwę rozpropagowała. Przywiozłem ją z Belgii około dziesięciu lat temu i opowiadałem o realizmie magicznym. W tej chwili to określenie stało się bardzo modne w Polsce i myślę, że jest trafne. Większość osób moją twórczość mianowała surrealizmem, a jest to już termin archaiczny i nieaktualny. Zresztą sam siebie nie umieszczałem w realizmie magicznym. Wydaje mi się, że stało się to poprzez portale internetowe, gdzie byłem wymieniany razem z Olbińskim, Beksińskim i innymi artystami, którzy bardziej lub mniej pasują do tego kierunku. Ale jest to polskie wydanie nurtu. Chyba dobrze, że się w nim znalazłem, bo zawsze chciałem być przypisany jakiemuś prądowi, który będzie zdefiniowany. Wcześniej trudno było odpowiadać na pytania, co maluję. Określenie realizm magiczny trochę mi tę kwestię uporządkowało. A co do samego pojęcia, to definicje są różne. Na przykład w Stanach pod tym hasłem niekoniecznie mieszczą się artyści, którzy malują precyzyjnie i z wyobraźni. Te cechy pasują bardziej do twórców w Europie.
Z Pańską ekspozycją sąsiadowała w MGS wystawa Mariana Kępińskiego, który również definiuje swoją sztukę jako realizm magiczny. Pomimo widocznych analogii, w Pana i jego twórczości różnice są również niezaprzeczalne.
– Bardzo sobie cenię pana Kępińskiego i jego malarstwo. To jest artysta starszego pokolenia, jego twórczość znałem już w czasie studiów. Jak najbardziej to pojęcie pasuje do niego. Jest to dowód na to, że jest ono bardzo szerokie. Jego podejście jest trochę inne niż moje. U niego jest sporo metafizyki, która u mnie właściwie nie występuje. W każdym razie to też jest jakieś odległe pokłosie surrealizmu
Pan Kępiński podczas wernisażu od pojęcia surrealizm również się dystansował…
– Kiedyś braliśmy udział w wystawie „Surrealiści w Polsce”, w której do jednego wora wrzucono malarzy nie mających nic wspólnego z surrealizmem, realizmem magicznym. Kurator Marian Panek, były dyrektor BWA bronił się, uznając w tym przypadku surrealizm za pojęcie polskie i przypisał do niego Nowosielskiego i innych cennych malarzy. Klasyfikacje można tworzyć różne, bo wiele prądów powstało na przestrzeni wieków. Na przykład van Gogha próbowano przypisać do impresjonizmu, postimpresjonizmu, ekspresjonizmu, bo wszędzie po trosze pasuje. Można pisać prace na temat przynależności artystów do konkretnych kierunków i udowadniać swoje racje, ale zawsze będzie to podejście indywidualne.
W Pańskich obrazach pojawia się często ogromna liczba obiektów, postaci, motywów. Ewokuje to swoisty nastrój, często bardzo niepokojący. Ku jakim zatem nurtom filozoficznym i kulturowym wiedzie Pana twórczość?
– Zdecydowałem się na sporą rozpiętość tematyczną, gdyż nudzi mnie poruszanie się w obrębie jednego zagadnienia. W tej chwili moja twórczość zaczęła mocno ewoluować w kierunku eksperymentów z fotografią. Zapożyczam cytaty z obrazów innych malarzy. Jest to swoisty postmodernizm, czyli wykorzystywanie różnych form, technik, inspiracji do własnych celów. Jakby wymieniam się z dotychczasową kulturą, osiągnięciami. Kiedyś pole mojego działania było zawężone.
Samo poruszanie się w sferze symboli, które umieszczam, odbywa się dość intuicyjnie. Budując kompozycję wykorzystuję różne elementy, ale nie przypisuję im znaczeń. Nie w szczegółach, detalach tkwi przesłanie, tylko w całości obrazu. Na przykład odwieczny temat relacji kobiety z mężczyzną. Poprzez detale próbuję widza naprowadzić, już tytuł jest sporą podpowiedzią.
Czyli tytułami Pan podpowiada? Niektórzy albo nie dają ich w ogóle, albo próbują nimi zwodzić…
– U mnie są bardzo istotne, bo uprawiam malarstwo literackie. Chciałbym, żeby widz, jeśli nawet stworzy nową historię, wiedział, o co mi chodziło. „Pojedynek iluzjonistów”, „Obłęd tworzenia” – to już sugeruje treść. Oczywiście czasami tytuł jest niedopowiedziany, trudniejszy do rozszyfrowania. Niekiedy bawię się w słowne gierki, poetyckie zagrania.
Gdy zwiedzałem Pańską wystawę, w obrazach – poza głównym tematem – wielką przyjemność mi sprawiało wyszukiwanie licznych niuansów, drobnych szczegółów, jakby z przewodnią historią bezpośrednio niezwiązanych. Jakie jest ich znaczenie?
– Często się zdarzało, że sugerowałem jakąś drugą historię. Uważam, że obraz powinien być odbierany na kilku płaszczyznach (malarskiej, literackiej, formalnej), do tego zawsze dążyłem. Chodzi o formę i tajemnicę, która gdzieś drzemie i dostrzegamy ją dopiero po czasie. Jakieś postaci, jakieś okienko… Jak w filmie Petera Greenawaya „Kontrakt rysownika”, w którym główny bohater tworzył prace skrywające tajemnicę. W momencie gdy ją odkryto, zabito go, bo godziła w jednego z domowników. Może nie do tego stopnia dramatyczne zagadki skrywa moja twórczość (śmiech). Po prostu bawię się, żeby widz się przede wszystkim nie nudził posiadając obraz. Z dziełem obcuje się całe życie i nawet jeżeli historia jest smutna, cieszy ogarnięcie całości.
Które z największych europejskich muzeów – Luwr, Prado, Ermitaż – Pan odwiedził?
– Bardzo cenię sobie Muzeum d`Orsay w Paryżu, gdzie po raz pierwszy zachwyciłem się van Goghiem, za którym kiedyś nie przepadałem. Dopiero na żywo jego twórczość zrobiła na mnie wrażenie i to piorunujące. Faktura na reprodukcji nie jest widoczna, nie czuje się tego klimatu. Poza tym instytucję tę charakteryzuje różnorodność i rozpiętość czasowa kolekcji. Można w niej spędzić bardzo dużo czasu, ja siedziałem dwa dni. Z kolei w Muzeum Getty`ego w Los Angeles jest chyba największy zbiór małych mistrzów holenderskich. Jest to kolekcja prac niesamowitych malarzy, których podziwiam za to, że na formacie 20 x 20 cm potrafili przedstawić z wielką precyzją całe scenki rodzajowe. Byłem oczywiście na przykład w Luwrze, ale te dzieła były mi już wcześniej bardzo dobrze znane.
Skąd jeszcze czerpie Pan inspiracje?
– Śledzę malarstwo, także na targach sztuki, porównuję się z innymi malarzami. Często biorę udział w wystawach z twórcami z innych krajów. Niedawno miałem w Dubaju, w Hotelu Burij Al Arab, ekspozycję z wybitnym amerykańskim artystą Danielem Meriamem z Kalifornii, który też jest zaliczany do nurtu realizmu magicznego. Nasze malarstwo się przenika – mimo że robimy zupełnie coś innego, bo on działa w technice akwareli, w farbach akrylowych, to tematycznie mamy sporo wspólnego.
Pańskie prace od dłuższego czasu obecne są na międzynarodowym rynku artystycznym. Czy to jest tylko kwestia komercji czy też szczególnych upodobań odbiorców Pańskiej sztuki, odnoszących się wprost do konkretnych kręgów kulturowych?
– U mnie zaczęło się od strony komercyjnej. Pojechałem na targi do Nowego Jorku i indywidualnie się zaprezentowałem. Zainteresowały się mną galerie, ale tylko dlatego, że miałem atrakcyjne, ciekawe prace. W Stanach z malarstwem jest trochę inaczej. W Europie są korzenie i z niej najwięcej czerpię, bo wywodzący się stąd malarze są mi bliscy. Natomiast Ameryką nigdy się nie inspirowałem. Tam jest taki konglomerat różnorodnych artystów, że kiedyś powiedziałem nawet przewrotnie, że w USA wszystko się sprzeda. Niegdyś miałem wyobrażenie, że w Stanach popularny jest tylko popart, ale jedna wizyta na tamtejszych targach zrewidowała ten pogląd.
Mówi Pan o inspiracjach europejskich. Ale to nie przeszkadza sprzedawać swoich dzieł w Stanach czy Dubaju?
– W USA zaczęły lansować mnie galerie, ale gdy pojechałem do Dubaju, wywołałem sensację. Takiego malarstwa tam nie było, praktycznie nie było żadnego. Instytucje sprzedawały printy z twórczości światowej. Nie było wykształconego szerokiego rynku sztuki. To jest kraj arabski, różnice kulturowe były kolosalne, inne zapatrywanie, myślenie. Malarstwo figuratywne, z postaciami, przez lata było niedopuszczane. Zawiązałem jednak współpracę i okazało się, że mimo tej ortodoksyjności ludzie w Emiratach są otwarci na artystów.
Tak naprawdę nigdy nie byłem lansowany przez krytyków. Oni zajmują się sztuką z innej półki, którą należy opowiedzieć, potrzebna jest do niej instrukcja obsługi. Nie maluję też pejzaży czy kwiatów, czyli motywów, które są tylko w sferze podobania się. Robię rzeczy, które są oryginalne i czasem trudne do rozszyfrowania, ale przeznaczone dla odbiorcy indywidualnego. Określam to swoim terminem sztuka środka – mój zasięg jest kierowany głównie do galerii prywatnych. Zaś czołówka polskich artystów to na przykład Abakanowicz, Opałka, wielki szacunek dla nich. To są klasycy, niekwestionowani liderzy, którzy zaistnieli w kulturze i o nich można powiedzieć, że krytycy wylansowali ich swoimi recenzjami. Ja największą popularność zawdzięczam publiczności. Ona mnie wywindowała do pozycji, na której jestem – że sprzedaję drogo obrazy, że galerie chcą ze mną współpracować.
Czy to oznacza, że krytycy do Pańskiej twórczości podchodzą z negatywnym nastawieniem?
– Krytycy krzywdy mi nie wyrządzili. Zresztą ich profesja u nas nie jest tak opiniotwórcza, żeby mogła kogoś wylansować, albo zniszczyć. Ich opinie nie są wyrocznią, oceny negatywne czy pozytywne nie rozchodzą się szerokim echem. Wielu recenzentów rywalizuje też ze sobą. Malarze robią to poprzez swoją twórczość, plotki, udawanie, kto jest lepszy. Natomiast kompletny brak współpracy pomiędzy krytykami uwidacznia się w tym, że ich zdania są bardzo różne – rozchwiane i podzielone. Przecież powinni być obiektywni i opierać się na konkretnych kryteriach. Jest to sytuacja całkowicie różna od tej na przykład w Stanach. Podobnie jest w przypadku galerii, które na Zachodzie współpracują ze sobą. Żeby wylansować jednego artystę, kilka instytucji dogaduje się i wymienia jego obrazami, aby dotarły do różnych części kraju. U nas jedna placówka kalumnie rzuca na drugą, podkradają sobie artystów i przez to rynek sztuki w Polsce jest zupełnie niestabilny. Próbuje się go oceniać różnymi kryteriami, robi się zestawienia, domy aukcyjne sondują, kto się sprzedaje, a kto nie. Ale to są dane nie mające nic wspólnego z ocenianiem artystów pod względem prezentowanego poziomu.
Czy wśród artystów współczesnych dostrzega Pan już swoich naśladowców bądź inspirujących się Pana twórczością?
– Dostrzegam i na początku mnie to cieszyło, bo każdy artysta chce mieć swoich kontynuatorów. Jednak teraz mnie to trochę przeraża, bo naśladownictwo przekroczyło pewną granicę, stało się niemal kopiowaniem. Jest kilku malarzy, którzy podążają moją ścieżką i próbują bronić swojego, że są oryginalni i to jest ich malarstwo, albo że zaczęli wcześniej ode mnie, bo są starsi o parę lat. Tyle iż to nie oznacza, że pierwsi to wymyślili. Ale na razie się nie obawiam, bo przede wszystkim jestem pewny tego, co robię. Wiem, że potrzebowaliby jeszcze trochę czasu, żeby dogonić mnie warsztatowo. Moja twórczość jest połączeniem pomysłu z wykonaniem, te dwie rzeczy muszą się zgrać, żeby powstało coś wciągającego, elektryzującego. Jednak mam już plan. Jeżeli będzie za dużo naśladowców i za bardzo będą deptać mi po piętach, to zmienię styl całkowicie (śmiech). Już zaczynam to robić, wchodzę w nowe rejony malarstwa, cały czas się zmieniam.
Poza tym sztuka to nie produkt przemysłowy, który można kopiować i sprzedawać za tę samą cenę. Jeżeli nazwisko artysty coś znaczy, to ważne jest, że on to namalował, a nie że ktoś sprawnie podrobił jego styl.
Specjaliści od podrabiania też są, powstawały na ten temat filmy…
– Ciekawy przypadek tego typu miał miejsce w czasach II wojny światowej. Holenderski malarz van Meegeren do tego stopnia potrafił podrobić styl swojego rodaka Vermeera, że krytycy jego dzieła uznali wtedy za nowo odkryte Vermeery. Więc nie kopiował, tylko tworzył nowe obrazy w manierze innego artysty. To były falsyfikaty.
O czym opowiada Pan w swoich obrazach i czy Pańskie fantastyczne wizje odbijają w jakiś sposób rzeczywistość, czy są to tylko fantazje?
– Myślę, że z mojej pracowni wyszło na przestrzeni lat już około 500 płócien. Ich rozpiętość tematyczna jest tak szeroka, że trudno mi jednoznacznie określić, o czym opowiadam. Każdy obraz jest odrębną historią. Można oczywiście pogrupować je w cykle, uporządkować na podstawie konkretnych zagadnień. Na przykład „Zatopione światy”, w których podejmuję motyw wody, podwodnych metropolii. Pokazuję w nich żyjących ludzi i całe miasta, także są to wyobrażenia optymistyczne a nie katastroficzne. Inne obrazy można sklasyfikować w temacie snu – „Obłęd tworzenia”, „Wyprawa do nieznanej krainy”. Są to rzeczy inspirowane snami, wizjami, zarówno przeżywanymi przeze mnie, jak i przez bohatera płótna w ukazanym momencie. Jemu wydaje się, że wpadł w inny świat, w którym rozgrywa się niesamowita historia. Kolejne opowieści dotyczą relacji między kobietą a mężczyzną, czyli motywy zalotów, zazdrości, które mnie bardzo interesowały. Sumując te wszystkie wątki, ujmę w jednym zdaniu, że poszukuję skarbów swojej wyobraźni, którymi chciałbym się podzielić z widzem. Idąc tym tropem często dokopuję się do interesujących pomysłów, dzięki którym obraz od razu staje się ciekawy. Ale zdarzają się też trudności, zawiłości, coś inspirującego się przyśni, ale nie potrafię przenieść tego na płótno. Nie wszystkie obrazy się udają.
Zwiedzając wystawę zwróciłem uwagę na dzieło „Komnata rozkoszy ziemskich. Siedem grzechów głównych”. Wydaje się ono być odbiciem w fantastycznym wydaniu codziennej rzeczywistości.
– Zdecydowanie można przyjąć taką definicję. W obrazie zawarte są przywary i ciągotki życia, ujęte pod postacią siedmiu grzechów głównych plus jednego dodatkowego. To dzieło jest znaczące w moim dorobku, jeszcze się nie zdezaktualizowało. Planuję rozwinąć je o kolejne ludzkie słabostki, bo temat jest bardzo pojemny.
Ale jednak w większości płócien stara się Pan uciekać od codzienności, rzeczywistości?
– Jak najbardziej. Nie przedstawiam realnych sytuacji człowieka, muszę mieć swoisty powód, by go umieścić w obrazie. Najczęściej maluję poprzez artystę w trakcie pracy. Sam pojawiam się na płótnach, jestem wpuszczony w jakąś anegdotę. Stałem się swoim modelem, ale nie tylko po to, żeby siebie eksponować. To są moje autentyczne przeżycia, które przedstawiam w formie sceny, jak chociażby w „Dotyku muzy”. Marzeniem każdego artysty jest, by doznać natchnienia. Ten stan bywa, nie jest stały. Kiedy jesteśmy pochłonięci wymyślaniem, tworzeniem, modlimy się o inspirację. Ale są sytuacje, że trzeba zrobić przerwę w malowaniu. Chociaż są tacy, którzy twierdzą, że artystą jest się na okrągło.
Pan nie tylko maluje, ale też uprawia rzeźbę, grafikę, gdzieś czytałem nawet o literaturze. Co Pana motywuje do poszukiwania nowych form wyrazu?
– Literatury nie klasyfikowałbym jako wydarzenia artystyczne. To były dwie reminiscencje z życia albo stanu, w którym kiedyś byłem. Jeden tekst miał charakter prozy fantastycznej. W drugim opisałem swój sen. Wyrobiłem sobie umiejętność zapamiętywania nocnych wizji. To jest bardzo autentyczny tekst. Przebudziłem się i przelałem na papier, co mi się śniło, by później spróbować przenieść to na obraz.
A działania dodatkowe, typu rzeźba, grafika, podpatrzyłem właśnie w Stanach. Tam artyści działają bardzo szeroko, na wielu polach. Nie uważam się za rzeźbiarza. Zrobiłem trochę modeli, które potem zostały rozwinięte przez moich asystentów czy profesjonalistów w tej dziedzinie. Grafikę zaś miałem przez lata na uczelni, więc mi nie jest obca.
Wszystko, co robię – czyli także tworzenie scenografii w Muzeum Wyobraźni, niemalże teatralnej – ma na celu przybliżenie widzowi mojego świata. Uważam, że obraz jest zbyt płaski, żeby się w nim znaleźć, dlatego otoczenie rekwizytami, sprzętami, rzeźbami daje większą frajdę. Nawet dla mnie, bo często się zdarza, że kupuję jakiś przedmiot, który po jakimś czasie dostrzegam i umieszczam go na płótnie. To taki labirynt wyobraźni, która cały czas mnie napędza, czuję potrzebę, żeby to robić. Dlatego chciałbym nakręcić film, ale to już zbyt trudno mi objąć, nie znam się na tym.
Jaką Pan widzi pozycję dla Muzeum Wyobraźni w mieście?
– Na początku otworzyłem je wyłącznie dla siebie, nie dopuszczałem tutaj widzów. Z czasem Muzeum stało się miejscem otwartym, nagłaśnianym przez media i chętnie odwiedzanym. Obecnie z przyjemnością goszczę wszystkie zainteresowane osoby. To nie jest instytucja kultury, nie sprzedaję biletów. Niektórzy mają jakieś obawy, ale ja nie wiem, czego tu się bać. Sama pracownia też uległa przekształceniu. Kiedyś była znacznie mniejsza, aktualnie osiągnęła już chyba optymalne gabaryty.
Podkreśla Pan, że Wyższa Szkoła Pedagogiczna w Częstochowie (obecnie Akademia im. Jana Długosza) była dobrym wyborem. Jak Pan wspomina czasy studenckie?
– Zdarzało mi się źle mówić o tej uczelni, momentami miałem różne obiekcje. Z perspektywy czasu zmieniam trochę zdanie. Uważam, że środowisko było przyjazne, dawało swobodę w podejściu do tworzenia. Zawsze podkreślam wszechstronność WSP, była i grafika, i rzeźba, tak teraz przydatne w moich działaniach. Poza tym tutaj miałem idealne warunki do rozwoju. Przede wszystkim ominąłem życie studenckie, które, podejrzewam, mogłoby mnie zmanierować, bo jestem podatny na wpływy. Gdybym studiował w Krakowie czy Warszawie, kto wie, czy nie popadłbym w złe towarzystwo. A tak mieszkałem w domu, nie bywałem w akademiku. Przynosiłem te swoje surrealizmy do szkoły i poddawałem osądom nauczycieli. Krytykowali mnie, ale mimo wszystko pozwalali robić swoje.
Jakie ma Pan najbliższe plany w działalności twórczej?
– W tej chwili chcę się skoncentrować na Europie, którą zaniedbałem. Wystawiałem się w Stanach, Dubaju. Tutaj sporadycznie, choć też jest dużo ciekawych imprez. Kilkanaście dni temu zostałem zaproszony, przez międzynarodową komisję artystyczną z ramienia organizatorów, na Biennale do Florencji. Odbędzie się ono w grudniu i jest to jedna z ważniejszych moich ekspozycji, do której obecnie się przygotowuję. Będę miał swoje stoisko (tzw. „one man show” – z ang. „pokaz jednego artysty”) wśród twórców z całego świata. Przyjeżdża ponad sto galerii, ja będę prezentował swoje malarstwo pod szyldem Muzeum Wyobraźni. Bardzo mnie to satysfakcjonuje, bo nigdy tam nie byłem. Przy okazji przed laty powiedziałem dość zabawnie brzmiące zdanie, że Częstochowa jest polską Florencją. Gdy ktoś mnie zapytał dlaczego, odparłem, że jest tu spora grupa malarzy zaznaczonych w polskim obiegu galeryjnym. I teraz wyruszam do Florencji, o której wiem z historii sztuki, że była, w okresie renesansu i nie tylko, kolebką sztuki światowej, gdzie pojawiali się wszyscy artyści, by podpatrywać włoskich malarzy i się nimi inspirować.
Wcześniej jeszcze wybieram się na Biennale w Belgii, ale to już nie tej rangi impreza, o mniejszym zasięgu.
Dziękuję uprzejmie za rozmowę.
rozmawiał:
ŁUKASZ GIŻYŃSKI