Noc z piątku na sobotę minionego weekendu, kiedy to Polska stawała się pełnoprawnym państwem członkowskim Unii Europejskiej spędziłem pewnie podobnie jak miliony moich Rodaków, znaczy przysypiając przed telewizorem, w którym Piotr Kraśko prowadził euforyczną konferansjerkę koncertu odbywającego się właśnie z tej okazji. Tym samym wykazałem minimum przyzwoitości, by w tak ważnym dla nas momencie dotrwać przynajmniej do północy i mimo znużenia przeżyć osobiście tę chwilę.
Noc z piątku na sobotę minionego weekendu, kiedy to Polska stawała się pełnoprawnym państwem członkowskim Unii Europejskiej spędziłem pewnie podobnie jak miliony moich Rodaków, znaczy przysypiając przed telewizorem, w którym Piotr Kraśko prowadził euforyczną konferansjerkę koncertu odbywającego się właśnie z tej okazji. Tym samym wykazałem minimum przyzwoitości, by w tak ważnym dla nas momencie dotrwać przynajmniej do północy i mimo znużenia przeżyć osobiście tę chwilę.
Wcale mi przy tym nie było wesoło, jak choćby wspomnianemu konferansjerowi Kraśko, bo moment pełnej akcesji wcale nie kojarzy mi się jako ukoronowanie długiej drogi, którą w podążaniu do Unii już pokonaliśmy, ale raczej jako początek nowej i do tego o wiele dłuższej i trudniejszej, na którą właśnie wkroczyliśmy.
Od razu zastrzegam, że choć do grona bezkrytycznych euroentuzjastów chyba bym siebie nie zaliczył, jednak uważam, że nasze członkostwo to jedyny i dobry wybór. Pamiętać trzeba bowiem zawsze, że Unia Europejska to przede wszystkim organizacja państw europejskich o charakterze gospodarczym, która budowana jest od ponad pięćdziesięciu lat z żelazną konsekwencją, i która wbrew różnym przeciwnościom losu realizuje swoje cele. Piętnaście państw, dotychczas tworzących Unię, pod dyktando tzw. Wielkiej Trójki, czyli Wielkiej Brytanii, Francji i Niemiec, budowały przez pięć dekad, po II wojnie światowej układ dominacji gospodarczej na Starym Kontynencie. Mało tego, że praca ta uwieńczona została sukcesem gospodarczym w tych krajach, które w wyniku wojennych działań były często zdegradowane materialnie, to jeszcze europejska wspólnota nie poddała się naporom Związku Radzieckiego czy RWPG, w dziejach której zapisaliśmy jako socjalistyczne państwo swą niechlubną kartę.
Oczywiście wiem, że te same kraje europejskie, które dzisiaj wiwatują na naszą cześć w Brukseli, pół wieku temu, w Jałcie handlowały Polską ze Stalinem niczym skórą na żywym niedźwiedziu! Można, zatem dzisiaj przyjąć, że nasz powrót do rodziny narodów europejskich to moralne zadośćuczynienie ze strony tych, którzy w obawie przed radzieckim zalewem Europy poświęcili Polskę, Czechy, Słowację i Węgry, odgradzając się od bolszewickiej Rosji, tymi państwami niczym murem granicznym. Owszem, to prawda. Ale w polityce nie ma czasu na sentymenty i wzruszenia. Ten, kto zamiast wniosków z nauki, którą niesie ze sobą historia ogranicza się do wiecznej analizy zdarzeń – popełnia błąd.
Czas sentymentów właśnie się skończył. Jesteśmy w Unii Europejskiej, więc trzeba zacząć nową twardą grę, od zera, na nowych zasadach.
Nasza historyczna godzina właśnie wybiła, więc teraz od nas samych i tego jak wykorzystamy swoją szansę zależeć będzie pozycja Polski w europejskiej wspólnocie narodów. Obdarzeni na starcie sporym potencjałem, mając jasno sprecyzowane cele i wielkie aspiracje, możemy w zjednoczonej Europie odegrać ważną rolę. Trzeba jednak zawsze pamiętać, że suma potencjalnych możliwości rozwoju może być równa sumie niebezpieczeństw i zasadzek, z których tak naprawdę do końca nie zdajemy sobie sprawy. W tym procesie bardzo przydatną może okazać się nasza gorzka lekcja historii, z której tym razem wyciągnąć należy pozytywne wnioski.
ARTUR WARZOCHA