Pani Jadwiga Wosik od lat zadziwia swoją indywidualnością artystyczną, twórczą pasją i determinacją w realizowaniu planów. Bo jak taka filigranowa osoba jest w stanie wykonać ponad trzymetrowe makaty, ważące kilkanaście kilogramów? To wie tylko ona. Trzeba podkreślić, że w tej artystycznej materii zyskała status mistrza, a jej intensywność i obfitość twórcza świadczy o nie tylko o wielkim talencie i sile charakteru, ale także stanowczości w upowszechnianiu zanikającej sztuki artystycznego tkactwa.
Z panią Jadwiga spotykamy się w jej domu, który sama określa, jako wielką pracownię. I nie bez przyczyny, z każdego bowiem kątka emanuje jej twórcza praca, w każdym pokoju ustawiony jest warsztat tkacki, w którym powstają cudne arcydzieła. Z panią Jadwigą przy herbatce rozmawiamy o jej artystycznych pasjach i wspomnieniach.
Jest Pani częstochowianką?
‑ Tak. Urodziłam się 9 stycznia 1935 roku w Częstochowie, przy ul. św. Barbary. W dzieciństwie najpierw mieszkałam na Stradomiu, gdzie w czasie wojny byliśmy świadkami wysadzenia dworca stradomskiego. Płonął na naszych oczach. Potem zamieszaliśmy przy ul. Targowej, za kościołem św. Zygmunta. Tam przeżyłam zakończenie wojny. To były ciężkie chwile. Kiedy do miasta wchodziły wojska radzieckie, ukrywaliśmy się w piwnicy i ze strachem słuchaliśmy wybuchów i strzałów armatnich.
Byliśmy świadkami wielu zniszczeń. Wielkim smutkiem było zburzenie bożnicy żydowskiej. Często przebywaliśmy w tych ruinach, i już wtedy budził się we mnie duch artystyczny. Wpatrywałam się w wyrwane okna, zniszczone fragmenty architektury i widziałam resztki piękna tej wspaniałej budowli, które chciałam pokazać poprzez rysunek i malarstwo.
Czas wojenny i powojenny mocno zaważył na Pani życiu…
‑ Ale młodość rządzi się swoimi prawami. Miałam o niespełna rok starszego brata i cała gromada jego kolegów ‑ wśród nich był i mój przyszły mąż Witold ‑ uczestniczyła w naszym życiu. Wokół nas zawsze było dużo pozytywnego wrzasku. Młodość to cudowny okres, niezależnie od dziejów historii. Moja była wypełniona aktywnym życiem, zajmowałam się też sportem. To teraz procentuje. Stąd też i moja sprawność, ślad po sportowych wyczynach został i pomaga mi teraz lepiej żyć. A poza tym nieustająca twórcza praca i aktywność to zdrowotny balsam dla mózgu.
Jak przebiegała Pani edukacja?
‑ Szkołę Podstawową ukończyłam przy ul. Krakowskiej, później było Liceum Pedagogiczne. Planowałam studia, ale jako młoda dziewczyna musiałam stawić czoło przeciwnościom losu. Mama leżała w gipsie z chorym kręgosłupem; nie mogłam zostawić jej i mojego najmłodszego, trzyletniego brata i wyjechać na studia. Walczyłam o zdrowie mamy, woziłam ją do różnych klinik. Oczywiście tęskniłam do dalszej nauki, bo nauczyciele, dostrzegając mój talent, zachęcali mnie do rozpoczęcia studiów. Stało się inaczej i fakt niemożności wyjazdu na studia był dla mnie bolesny, ale nie poddałam się. Swoje artystyczne dojrzewanie łączyłam z kursami, szkoleniami. Pracowałam i czytałam wszelką literaturę związaną ze sztuką, wszelkie książki jakie tylko wpadły w moje ręce. Na inne szkoda było mi czasu. W ten sposób nadrabiałam to, co mi życie odebrało.
Tkactwo stało się Pani życiem?
‑ Tak, to moje jestestwo artystyczne. Ale przygodę twórczą rozpoczęłam od malarstwa, potem przyszedł czas na tkactwo. Ołówek i pędzel, to byli moi towarzysze życia od dzieciństwa, moje najmilsze rozrywki. Moje oddychanie. Inne dzieci szalały, a ja tylko chłonęłam sztukę. Gdziekolwiek wyjechałam, to zawsze z materiałami do malowania i zawsze rejestrowałam rzeczywistość. Największą radość sprawiało mi wypowiadanie swoich odczuć i spostrzeżeń ołówkiem i pędzlem, a potem – przez wiele lat ‑ tkaniną.
A dlaczego właśnie tkactwo artystyczne?
‑ Samo przyszło. Poszukując własnej drogi twórczej, byłam i dotąd jestem stałym bywalcem Międzynarodowego Triennale Tkaniny w Łodzi. Zachwycały mnie, a potem przypadek sprawił, że w telewizji zobaczyłam program o tkactwie i od tego momentu wszystko było dla mnie jasne. Zmontowałam własny warsztat i zaczęłam tkać. To było w latach 70. ubiegłego wieku. Uczyłam się sama, bo lubię pokonywać trudności, a w życiu wszystko jest możliwe, jeśli człowiek chce, bo jeśli pasja i potrzeba wewnętrzna są silne, to można pokonać każdą przeszkodę. Jednak wówczas nie było żadnych podręczników, więc wiedzę zdobywałam metodą prób i błędów, tworzyłam sploty według własnej intuicji. Błędów na początku było wiele, ale każda pomyłka dawała mi nowe okienko do dalszych technicznych rozwiązań. Nie ustawałam, a każdy nowy temat mojej artystycznej wypowiedzi, który powstawał w mojej głowie, był dla mnie ogromną radością. Każdy kolejny centymetr powstającej tkaniny dodawał mi napędu do pracy, cieszyłam się, że udaje mi się realizować to, co mi w duszy gra.
Talent plastyczny odziedziczyła Pani po rodzicach?
‑ Nie, moi rodzice nie mieli takich zdolności. Może ta nić genetyczna jest po wujku, który był malarzem. Ale teraz w naszej rodzinie jest wiele osób zajmujących się sztuką. Mój wnuk skończył Wydział Plastyczny na Akademii Jana Długosza, żona drugiego wnuka też jest plastyczką po AJD, bratanica kończy studia artystyczne, wnuk, brat i jego córka też są plastykami.
A mąż, jak odbierał Pani pasję tkactwa?
‑ Mąż był człowiekiem niezwykle ciepłym, serdecznym, z olbrzymim poczuciem humoru. Dowcipami sypał jak z rękawa. Był uzdolniony muzycznie i zwabił mnie „Błękitną rapsodią”. Jak zagrał, to stwierdziłam, że jak jakiś człowiek tak gra, to nie może być zły. I nasze ścieżki się zespoliły, a nasz dom pulsował radością, życzliwością i sztuką.
Od jakiego momentu datuje Pani swój jubileusz artystyczny?
‑ Swoją działalność ze sztuką liczę od momentu wstąpienia do Towarzystwa Przyjaciół Sztuk Pięknych w Częstochowie, czyli 1955 roku. To od nich, moich przyjaciół czerpałam wiedzę, którą chętnie się dzielili. Towarzystwo w ubiegłym roku obchodziło 70-lecie istnienia, w październiku odbyła się uroczystość jubileuszowa, podczas której otrzymałam odznakę „Zasłużony dla Kultury Polskiej”. W zorganizowaniu uroczystości pomogła Częstochowska Spółdzielnia Mieszkaniowa „Nasza Praca”, która wydała też z tej okazji jubileuszowy katalog.
Gdzie Pani szuka inspiracji artystycznych?
– Natchnienia kłębią się w mojej głowie. Obrazy koduję wskutek kontaktu z przyrodą i różnymi zdarzeniami, czasem tragicznymi. Na przykład „Płonący krzew” to artystyczna trawestacja pożaru lasu. Tkanina „Szadź” to efekt moich porannych spacerów z psem. Cykl „Jaskinie” przywiozłam z podróży do jaskini „Raj”, a „Morskie dna” – po wizycie w Muzeum Morskim. Wszystkie moje emocje: „Radość”, Nostalgia”, „Bogurodzica” ‑ są motorem tematów, które się sypią jak z rogu obfitości. Tkanie gobelinów trwa miesiącami, największy – ponad trzymetrowy – powstawał trzy lata. W trakcie pracy wiem jakiego koloru użyć, jaką formę zastosować, jaki rodzaj splotu, to najczęściej fakturowe wzory, jak rzeźby. Projekt zapisany w moim mózgu przez moje palce samoczynnie przenosi się na nitki. I powstaje to, że zrodzi się w mojej głowie i tkwi pod powiekami dopóki nie zakończę dzieła. W ciągu całego życia wykonałam ponad 200 wielkoformatowych tkanin, wiele z nich waży kilkanaście kilogramów. A wykonuję tkaniny unikatowe, każda jest odrębnym dziełem twórczym, niepowtarzalnym. Nie wytrzymałabym powielania prac, nawet kopiowanie własnych obrazów malarskich przychodzi mi z oporem, to dla mnie męka.
Gdy oglądałam tkaniny na triennale w Łodzi, to dreszcze miałam na plecach, bo widziałam jak one powstają, rozszyfrowywałam każdy splot. To były wspaniałe prezentacje. Teraz sztuka często działa przygnębiająco, zardzewiałe puszki, gwoździe, dziwne konstrukcje nazywane są tkaniną. Prawdziwej sztuki tkackiej już się nie widzi, dwie-trzy prace na całej światowej prezentacji. Aż serce boli. A przecież sztuka daje napęd do życia. Gdy miałam pustkę po śmierci męża i nie czułam żadnej potrzeby tworzenia, to połączenie obu smutków było dla mnie istną torturą. Gdy wróciła mi potrzeba przetwarzania świata i emocji, które tkwią w duszy podczas tworzenia i które świat niesie, poczułam się jakbym chwyciła głęboki oddech. Poczułam, że jeszcze żyję, że nie zamieniłam się w kamień. Dla mnie tworzenie jest motorem życia. Każdy dzień, który wypełniam tkaniem czy malowaniem zostawia ślad radości we mnie i pozwala mi cieszyć się życiem. I każdą wolną chwilę wypełniam twórczym działaniem.
I jest Pani „ostatnim Mohikaninem” tkactwa w Częstochowie…
‑ Pierwszym i ostatnim, bo w Częstochowie nie było tradycji tkackiej. Nikt się nie zajmował tą sztuką. Ale moja działalność edukacyjna przynosi efekty, wiele osób nauczyłam tkactwa i wiele nim zaraziłam, więc mam następców i tkanina nie umrze. Kiedyś napisałam: „Jestem kamieniem, w którym życie rzeźbi swoje bruzdy” ‑ i to jest cała prawda. Przeżycia dobre, złe, smutne, radosne ‑ i to oddaję w swojej twórczej pracy.
Intensywnie też Pani działała w strukturach Towarzystwa, jako prezes.
‑ Towarzystwo Przyjaciół Sztuk Pięknych „Zachęta” w Częstochowie powstało po wojnie jako filia warszawskiego TPSP „Zachęta”. Założycielem był Henryk Klajman, który przybył wraz z wieloma twórcami do Częstochowy po Powstaniu Warszawskim. I Warszawa o tym pamięta. Różne losy były naszego Towarzystwa. Trudny okres Towarzystwa zaczął się z chwilą śmierci Henryka Klajmana; staliśmy się niechcianym dzieckiem na mapie kulturalnej Częstochowy. Jednak aktywność twórcza członków TPSP „Zachęta” a może mój upór nie pozwoliły na zlikwidowanie artystycznej działalności jej członków. Bo były zakusy zlikwidowania grupy. Przeszkadzała nasza aktywność, poziom artystyczny. Ale wytrwaliśmy, towarzystwo skupiało ludzi kochających sztukę. Były to uznane nazwiska, twórcy i pasjonaci sztuki: Wanda Wereszczyńska, Maksymilian Brożek, Władysław Michniewski, Wojciech Barylski, Edward Strzyżewski czy Stanisław Łyszczarz. To oni dali podwaliny rozwoju kultury w Częstochowie, która była artystyczną pustynią. Pracowali społecznie i z ogromnym poświęceniem. Organizowane były przeglądy, konkursy plastyczne, plenery rozwijały aktywność plastyczną ludzi skupionych w TPSP. Zgłębialiśmy tajniki z rysunku, grafiki, ceramiki, malowania, a nawet z historii sztuki, którą prowadził Edward Strzyżewski. To była namiastka szkoły. Potem działalność „Zachęty” przez wiele lat rozkręcałyśmy z Janiną Plucińską-Zembrzuską, wspaniałą, wszechstronną artystką. Po śmierci Wandy Wereszczyńskiej Towarzystwo, w 1995 roku, przyjęło jej imię. W ten sposób uczciliśmy osobę, która do końca swoich dni uczestniczyła w kulturalnym życiu Częstochowy i naszego Towarzystwa. Dzieliła się swym cudownym talentem i była przeuroczą osobą. Miała taką potrzebę i dar. Teraz edukując innych, oddaję pani Wandzie to, co od niej dostałam. W 1979 roku opiekę nad ludźmi skupionymi w TPSP „Zachęta” objęła Spółdzielnia Mieszkaniowa „Nasza Praca”. Prezes Spółdzielni Wiesław Brągoszewski udostępnił pomieszczenia na pracownie i zapewnił pomoc finansową na działalność edukacyjną i wystawienniczą.
„Zasłużony dla Kultury Polskiej” to nie jedyne Pani wyróżnienie w tej długoletniej działalności artystycznej…
‑ To jakby ukoronowanie całej twórczej pracy. Za pracę twórczą otrzymałam blisko 50 nagród, w tym 3 specjalne i 16 pierwszych w konkursach plastycznych różnego szczebla, najwięcej ich było kiedy nie byłam w Związku Polskich Artystów Plastyków. Potem, kiedy na podstawie mojego dorobku przyjęto mnie do ZPAP – niestety – moje prace dyskwalifikowano. A zostałam uhonorowana miedzy innymi: Złotą Odznaką Działacza Kultury w 1976 r., Złotym Krzyżem Zasługi w 1979 r., Nagrodą Prezydenta Miasta Częstochowy w 1989 r. i w 1999 r., Złotym Turem w 1996 r., Międzynarodową Nagrodą im. K. Miarki w 1996 r., Nagrodą Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego w 2008 r. Moje prace są w muzeach w kraju i za granicą, miedzy innymi we Francji. Tych nagród i wyróżnień przez lata uzbierało się bardzo dużo. Środowiska artystów w Krakowie i Warszawie podkreślają, że jestem indywidualnością twórczą, że Częstochowa ma artystyczną osobowość. A dzisiaj dotyka mnie dziwne zjawisko, bo w Częstochowie nie ma miejsca w żadnej galerii na obchody 65-lecia mojej pracy artystycznej. Jest to oburzające.
To przedziwna sprawa. Złożyła Pani wniosek do jakiejś instytucji?
‑ Rok temu do Muzeum Częstochowskiego. Pan dyrektor Tadeusz Piersiak to zaakceptował i zapewniał mnie, że wystawa się odbędzie. Ustalenia daty miały nastąpić na początku tego roku. Podanie oczywiście jest, ale pełniąca obowiązki nowa dyrektor Katarzyna Ozimek nie uznała za właściwe, aby taką wystawę zorganizować, ani żeby mnie o tym chociaż powiadomić, dlaczego nie kwalifikuję się do wystawy jubileuszowej w Muzeum Częstochowskim. Do takiej prezentacji byłam zachęcona przez dyr. Tadeusza Piersiaka i innych. Miałam pokazać pięćdziesiąt dużych prac, niektóre tkaniny mają ponad trzy metry. Ze względu na wielkość prac pragnęłam, aby wystawa odbyła się w miejscu do tego dostosowanym. Pawilon Muzeum w Parku Staszica spełnia takie kryteria. Poza tym 40-lecie miałam właśnie w Muzeum Częstochowskim. Po 25 latach zwracam się z prośbą o prezentację i jestem odstawiona do kąta. Gdyby nie moje koleżanki, skupione w Towarzystwie, to w ogóle by ta sprawa nie ujrzała światła dziennego. A tak powiadomiły niektóre osoby. Ja bym może odpuściła, bo mam poważne problemy zdrowotne, grozi mi niewidzenie. Nie wyobrażam sobie życia bez tworzenia, a tu taka perspektywa.
A rozmawiała Pani z panią dyrektor?
‑ Nie miałam możliwości. Jak byłam w Muzeum, to miała jakieś zebranie i sekretarka powiadomiła mnie, że jedynie mogą mi zaproponować Włościańską Chatę. Powiedziałam: „Pani wybaczy, na trzymetrowe prace i ponad pięćdziesiąt tkanin pani mi Włościańską Chatę proponuje”. Bo czy ta pani nie wie czym się zajmuję i jakie mam prace? Wycofałam się i nie dyskutowałam. Ale jej odezwanie odebrałam jak policzek.
Może ta decyzja została podyktowana tym, że nie ukończyłam szkoły wyższej. Przyznam, że początkowo nie wierzyłam w siebie z powodu braku szkoły, a środowisko częstochowskie nie ułatwiało mi życia i jak widać nadal nie ułatwia. Dopiero odbiór mojej sztuki za granicą stworzył mnie jako artystę, wystawy w innych krajach: w Niemczech, na Węgrzech, we Francji, w Bułgarii przyniosły mi dużo pięknych emocji. Środowisko częstochowskie jest specyficzne.
Czy inne ośrodki zaakcentowały Pani jubileusz?
‑ Niezwykle serdecznie przyjęto mnie w Sandomierzu w Galerii „Widnokrąg”. Nie tylko pomogli w zorganizowaniu wystawy, ale ugościli nas herbatą i obiadem, zwiedziliśmy z nimi miasto, które ma szczególny urok. I ten pietyzm, moje prace tak były pięknie zaprezentowane, podkreślone podświetleniem. Będę mieć wystawy w innych miejscach, najbliższą w Złotym Potoku. Tak więc drzeć szat nie będę z powodu Częstochowy.
Dziękuję za rozmowę
URSZULA GIŻYŃSKA