CZĘSTOCHOWSKIE RODZINY ARTYSTYCZNE. Rodzina to fundament


Beata Bebel-Karankiewicz i Włodzimierz Karankiewicz – znani częstochowscy malarze i wykładowcy sztuki (oboje pracują na Uniwersytecie Humanistyczno-Przyrodniczym im. Jana Długosza w Częstochowie) znają się od lat najmłodszych. Można rzec: razem dorastali i razem poznawali świat. A swoją przyjaźń zainicjowali jako uczniowie częstochowskiego „Plastyka”.

 

 

DOM RODZINNY

Przekraczając próg domu Beaty Bebel-Karankiewicz i Włodzimierza Karankiewicza niczym Alicja z Krainy Czarów znalazłam w innym świecie. Najpierw powitał mnie tajemniczy ogród, a potem ciepło energetycznych wnętrz, i wreszcie otuliła mnie serdeczność cudownych gospodarzy oraz ich rozmarzony kot. Weszłam do domu z ponad stuletnią tradycją, gdzie namacalnie dotyka się historii kilku pokoleń, do oazy artystycznej finezji. Nasza przepełniona wspomnieniami rozmowa potoczyła się przy degustacji oryginalnej, białej chińskiej herbaty.

Nasz dom rodzinny stoi na działce zakupionej od dziedzica Błeszyńskiego, akt własności spisany jest nawet po rosyjsku. Dom wybudował mój pradziadek Tomasz Kociński, pradziadowie ze strony taty przywędrowali w tutejsze strony z Niemiec. Nie wyobrażam sobie życia w innym miejscu, trzon domu nadal stanowi budowla z 1914 roku, to fundament, który daje nam poczucie trwałości i ciągłości pokoleń. Dom ma swoją bogatą historię, utkaną z życia mieszkających tu ludzi. Jest świadkiem doświadczonych tu radości i smutków, jak w każdej rodzinie – mówi pani Beata.

– Dziadek Beaty zbudował dom w 1914 roku, z zakupionych elementów po drewnianych barakach przy ul. Bardowskiego, powstałych dla pracowników huty. Na tym stuletnim trzonie oparliśmy nowe elementy naszego domu. Musieliśmy skończyć historię sztuki, aby uchronić nasz dom przed zniszczeniem. Pomysł wyszedł z Asyżu, gdzie na starym, dolnym kościele gotyckim postawiono nową katedrę – i tak powstał kościół w kościele. Tę metodę wykorzystaliśmy w naszym domu – dodaje Włodzimierz.

Dom ma swoją duszę. Jest wypełniony dziesiątkami pamiątek. Na ścianach wiszą obrazy dziadka, ojca i brata pani Beaty oraz przyjaciół obojga artystów. Na komodach stoją rozmaite bibeloty – podarki i ozdoby z podróży i spotkań, zbierane latami. Każdy przedmiot ma swą niepowtarzalną, sentymentalną wartość. Każdy jest swoistą relikwią.

– Pamiątki po moim dziadku  Władysławie, tacie Zbigniewie i bracie Dariuszu przechowujemy jako najcenniejszy skarb. Nie mogłam zburzyć starego domu. Mój tato był bardzo emocjonalnie związany z tym miejscem. Zniszczenie domu byłoby dla niego osobistą tragedią – stwierdza stanowczo pani Beata.

 

KORZENIE BEATY

Beata Bebel-Karankiewicz pochodzi z rodziny o tradycjach częstochowskich i patriotycznych. Rodzina mamy to częstochowianie od pokoleń. Natomiast przodkowie taty przybyli z zachodu, ale mocno wrośli w kulturę ziemi częstochowskiej i jej obyczajowość. – Mój tato w sercu i na zewnątrz pielęgnował wartości niepodległościowe, patriotyczne i solidarnościowe. Autorytetem dla niego był Marszałek Józef Piłsudski, nigdy nie pozwalał na krytykę jego osoby. Pamiętam, jako dziecko, jak nocami słuchał Radia Wolna Europa. Malował, tak jak jego ojciec. Obaj byli malarzami nieprofesjonalnymi, ale z pasją i wrodzonym talentem. Uwielbiali czytać dzieła polskich pisarzy i poetów – Mickiewicza, Norwida, słuchać polskiej muzyki klasycznej. Tato jako młody chłopak studiował prawo na Uniwersytecie w Poznaniu, ale przerwał naukę, ponieważ zachorował na gruźlicę. Prezentował wysoki poziom literackiej wypowiedzi. Ostatnio znaleźliśmy odwołanie, które napisał w mojej sprawie, bo nie mogłam się dostać na studia malarskie na Akademię Sztuk Pięknych w Krakowie. I nie z powodu braku wiedzy i umiejętności, bo wyniki egzaminów uzyskiwałam bardzo dobre, ale z powodu braku dodatkowych punktów za pochodzenie robotnicze. Oczywiście władza nie zmiękła i nie zostałam przyjęta. Ścieżka dla mnie otworzyła się w 1980 roku, po zawiązaniu się „Solidarności”. Wówczas na Akademii powstała komórka związkowa i we wrześniu, gdy pojechałam na uczelnię zobaczyć kto został przyjęty, spotkałam prodziekana Wydziału Malarstwa, który mnie poinformował, że będę przyjęta. Kazał mi natychmiast pisać odwołanie, bo właśnie w tym dniu komisja miała weryfikować liczbę przyjętych studentów. I udało się, przez pół roku byłam wolnym słuchaczem, a potem zostałam prawowitą studentką ASP w Krakowie – wspomina pani Beata.

Aby sfinansować moje studia rodzice poświęcili wszystko, mama pracowała dodatkowo, tato sprzedał wiele cennych obrazów. On, ze swoim umiłowaniem polskości i polskiej kultury był naszym autorytetem. A dla niego jego, mój dziadek Władysław – patriota i artystyczna dusza, który z pasją rysował, malował i grał na instrumentach, grywał w teatrze. Do dzisiaj zachowały się u nas programy teatralne z lat 40. i 50. ubiegłego wieku. Obaj rozmawiają z Panem Bogiem, strzegą nas i prowadzą – mówi pani Beata.

 

KORZENIE WŁODZIMIERZA

Z kolei rodzina pana Włodzimierza przybyła z Kresów Wschodnich, a konkretnie z Wasiliszków (obecnie Białoruś). – W Wasiliszkach urodzili się moi dziadkowie i tato. Byli sąsiadami Czesława Niemena, znali się z nim doskonale. Mama natomiast wywodzi się z terenów obecnej Ukrainy, z Okręgu Stanisławowskiego. Rodzina mojej mamy – babcia z trójką małych dzieci – musiała się ukrywać przed Ukraińcami, którzy zamordowali mojego dziadka. Kiedy wracał z pracy leśną drogą napadły go bandy UPA. Ciała dziadka nie znaleziono, jedynie strzępy jego ubrań. Symboliczny grób ma w Polsce. Potem babcia, trzydziestoletnia wdowa z dziećmi, została przesiedlona na ziemie zachodnie w Polsce, koło Kamiennej Góry do Marciszowa. Jechali tam w bydlęcych wagonach przez parę tygodni. W Marciszowie początkowo musiała mieszać w jednym domu z rodziną niemiecką – także wdową z dziećmi. W Wasiliszkach Polacy przeżyli gehennę wojenną. Najpierw weszli Rosjanie, którzy gnębili ludność cywilną. Kiedy wkroczyli Niemcy, witano ich jak wybawicieli, ale szybko przekonano się kim są ci „wybawiciele”, że niczym się nie różnią od Rosjan. Wasiliszki, jak opowiadała mi babcia, był to rejon wielokulturowy, gdzie oprócz Polaków mieszkali Żydzi, Tatarzy i ludność prawosławna. Były tam zatem kościół katolicki, prawosławna cerkiew i meczet, a świętowanie trwało od piątku do niedzieli. Do czasu wybuchu II wojny światowej wszyscy żyli w zgodzie, jednak wojna wyzwoliła agresję i najgorsze instynkty. Oczywiście działała partyzantka, byli w niej mój tato (jako łącznik) i jego starszy brat. Pod koniec 1944 roku, podczas łapanki Niemcy zatrzymali tatę i jego brata wraz z kilkudziesięcioma osobami. Pluton egzekucyjny zaczął rozstrzeliwać ludzi. O dziwo, ten bandycki czyn przerwał oficer niemiecki, który zakazał strzelać do ludności cywilnej i tak cudem tato przeżył. Po wojnie jego brat zaciągnął się do wojska i szedł z armią na zachód, a tato wraz z rodzicami wyjechał na odzyskane tereny, najpierw do Warszawy, a potem do Wrocławia. Mama mieszkała pod Wrocławiem i tam się poznali. Do 1978 roku mieszkaliśmy pod Wrocławiem, potem przeprowadziliśmy się w okolice Torunia, gdzie w Brodnicy po 1956 roku zamieszkali moi dziadkowie z Białorusi. Dziadek nie chciał wcześniej wyjeżdżać z Wasiliszek. Miał ciekawą historię. W swym życiu zbudował aż cztery domy, trzy pierwsze los mu zabierał, czwarty – już murowany – postawił tuż przed wojną i przetrwał zawieruchę wojenną. Ciężkie życie zmusiło go do wyjazdu, wszystko zostawił i przyjechał do Polski – opowiada pan Włodzimierz.

 

LATA EDUKACJI

Pani Beata i pan Włodzimierz razem chodzili do jednej klasy w Liceum Plastycznym. Włodzimierz wybrał Częstochowę, bo mieszkała tu jego ciocia. – W szkole przyjaźniliśmy się, mieliśmy zgraną paczkę. Potem, po kilku latach, spotkaliśmy się w Krakowie. Ja już studiowałam na Akademii Sztuk Pięknych, Włodek podchodził do kolejnych egzaminów. Myśmy całkowicie oddawali się studiowaniu i malarstwu – przez cały tydzień od rana do nocy na uczelni, nawet w niedzielę, po Mszy Świętej w Kościele Mariackim biegliśmy na uczelnię malować – wspomina pani Beata. – Włodek zdał dopiero za siódmym razem. W międzyczasie przeszedł wojsko, zaliczył dwa lata studiów matematycznych w Toruniu na Uniwersytecie Mikołaja Kopernika, pracę w teatrze w Toruniu i potem w Teatrze Starym w Krakowie. Po raz kolejny zdawał na grafikę, do czego namawiał go nasz kolega Wojtek. Ja jednak, widząc prace Włodka, zachęcałam go do malarstwa. Założyliśmy się z Wojtkiem, że przez kolejny rok ukierunkuję Włodka do egzaminu na malarstwo. Poprosiłam ówczesnego asystenta Sławka Karpowicza, aby Włodek mógł korzystać z sali na uczelni, bo w domu nie miał warunków do pracy. Mieszkał w małej, zimnej kanciapie bez wody. Mnie rodzice wynajmowali mieszkanie i zaproponowałam Włodkowi, żeby w dni powszednie, gdy będę na uczelni, malował u mnie. W sobotę pracował na uczelni. Tak go naprowadzałam, że w efekcie zdał egzaminy i został przyjęty – opowiada pani Beata. – I to na pierwszym miejscu, i już nawet nie były potrzebne dodatkowe punkty za pochodzenie– śmieje się Włodzimierz. – Nasz kolega, który z ramienia studentów był w komisji oceniającej, opowiadał, że prace Włodka zachwyciły profesora Jana Szancenbacha, aż Włodka przypisał do Liceum w Kielcach, które uważał za najlepsze – opowiada pani Beata.

 

PROFESORSKIE AUTORYTETY

– Akademia to najpiękniejszy czas mojego życia. Kraków ze swym pięknem i ludzie – najznamienitsze postaci polskiej kultury, z którymi dane nam było obcować codziennie. Tam dotknęliśmy problemów sztuki i nauczyliśmy się innego wartościowania. To byli pokorni ludzie, wielcy artyści. Cisi, wielcy intelektualiści. Profesor Jan Szancenbach, którego kocham nad życie, prof. Jerzy Nowosielski, prof. Maria Rzepińska od historii sztuki, prof. Tadeusz Brzozowski, prof. Andrzej Strumiłło, prof. Zbylut Grzywacz czy wreszcie prof. filozofii Innocenty Bocheński–podkreśla pani Beata. – Tam sala po sali mogę wymienić zajęcia z poszczególnymi wykładowcami. W oczach mam korytarz na trzecim piętrze, gdzie uczyliśmy się. I nasi wykładowcy, zawsze byli otwarci, chętni do pomocy. Wdzięczna im jestem za tę postawę życiową, za możliwość współuczestniczenia w ich życiu. Profesor Szancenbach podarował mi – chyba jako jedynej i nie wiem czemu mnie – swoją tajemnicę uzyskiwania jego czerwieni. Lubiliśmy się z profesorem. Jak przychodził do pracowni, to zawsze ogarniał mnie ręką, przytulał i chodziliśmy od obrazu do obrazu. Palił „amerykany” i mówił: „Pani Beato, no ta plama”. I na tym kończyła się jego korekta, a ja zachodziłam w głowę, co z tą plamą: dobra czy niedobra, za mała czy za duża, czy dobry kształt, odpowiedni kolor. Rzucał nas na głęboką wodę. Kiedy przygotowałam się do doktoratu prof. Szancenbach był moim recenzentem, promotorem był Lubos Werner. Zadzwoniłam do profesora Szancenbacha i zapytałam: czy mam przywieźć obrazy, powiedział, że mogą być tylko zdjęcia. Mieszkał w starym mieszkaniu, wyposażonym meblami po Skłodowskiej-Curie, bo jego mama była ze Skłodowskich. Pojechaliśmy do niego z koszykiem cytryn, a kiedy profesor poszedł zrobić herbatę, zaczęłam porównywać jego słynną czerwień z moją i powiedziałam do Włodka, że nie dorównam profesorowi, że w życiu takiej czerwieni nie zrobię. I on to usłyszał. Podszedł do mnie i na ucho mi powiedział jak uzyskać taką czerwień. Po jego śmierci nasi koledzy –Sławek Karpowicz i Janek Matuszewski byli zdumieni, że to ja zostałam dziedziczką tajemnicy profesora, a nie oni, jego pierwsi asystenci – wspomina pani Beata. Włodzimierz tłumaczy dlaczego tak niecodzienne jest to, że tajemnicę profesora Szancenbacha posiada jego żona. – W historii malarstwa zaledwie kilku artystów doczekało się nazwania koloru ich nazwiskiem, jak na przykład zieleń Veronesa. Pierwszym polskim artystą, którego kolor został zdefiniowany (przez prof. Rzepińską) jego nazwiskiem to właśnie profesor Szancenbach. I okazuje się, że Beata jest jedyną spadkobierczynią tej tajemnicy – mówi Włodzimierz.

 

OŚWIADCZYNY I ŚLUB

 

W ich sercach Amor namieszał w Krakowie. – Jak wziąłem klucze, to wszedłem i nie wyszedłem – śmieje się Włodzimierz. – Ale żeby była jasność, wszystkim mówię, że jak go brałam, to był już szpakowaty, że nie przeze mnie osiwiał – wtóruje mu Beata. A oświadczyny były? – Tak, pierścionek zaręczynowy dostałam w bramie przy ul. Piłsudskiego 17, gdzie mieszkałam. Wykonała go nasza koleżanka. Kiedy go odebraliśmy, to Włodek powiedział; „Jak już mamy ten pierścionek, to go masz.” To go mam do dzisiaj – stwierdza Beata.

Ślub wzięli 11 sierpnia 1984 roku. – Mieliśmy zostać w Krakowie, wynajmowaliśmy mieszkanie u pana Kozubka, Akowca. Bardzo go lubiliśmy, jego mieszkanie wręcz kochaliśmy. Było pełne staroci i pamiątek. Mieliśmy je kupić, przed jego śmiercią, ale zabrakło nam pieniędzy – mówi pani Beata. – A mama pana Kozubka przychodziła do mnie z zaświatów, do dzisiaj nam towarzyszy – dodaje Włodzimierz.

Wrócili więc do Częstochowy i zamieszkali z mamą pani Beaty. Dom po dziadku Władysławie przejęli dwadzieścia lat temu. W tym roku świętowali 35-lecie małżeństwa. – Czas mija szybko. Mamy dwójkę dzieci. Córka Sonia wyszła za mąż i ma dwie córeczki – Polę i Nelę, a młodszy syn Kacper ciągle się dokształca, kończy kolejne szkoły i nadal z nami mieszka – mówi pani Beata.

Co po tylu latach cenią u siebie najbardziej? – Dopełniamy się. Włodek jest wyważony, spokojny, zawsze uśmiechnięty. Czasami mu tego zazdroszczę, bo ja niekiedy coś powiem, a potem żałuję. Choć bywa zbyt spokojny – mówi Beata. – Dzięki temu się nie kłócimy – śmieje się Włodek. – U żony cenię tej jej potężną miłość do sztuki, którą odziedziczyła po tacie. Po mamie ma ciepło i miłość, tak jak ona jest ostoją naszej rodziny i domu. Oboje jesteśmy domatorami i cenimy sobie spokój. W wakacje lubimy poleżeć na tarasie, zagłębić się w fotelu, odizolować się od świata, ale też podróżujemy, co związane jest przede wszystkim z pracą na uczelni – dodaje Włodzimierz. – Dom tworzymy w oparciu o poszanowanie rodzinnej historii i tradycji, tego, co wcześniej powstało. To nasze bogactwo, nasza tożsamość. Cieszymy się, że udało się nam to ocalić. Pan Bóg czuwa nad nami i daje nam zdrowie i siłę do pracy, a my robimy to, co lubimy– dodaje pani Beata.

 

ŚWIĄTECZNE TRADYCJE

I już niedługo święta. Jak je spędzają Karankiewiczowie? – Rodzinnie, w domu. Tylko raz się nam zdarzyło Wielkanoc spędzić w Zakopanem, gdy dzieci były małe. Wigilia i święta to czas na rodzinę i zawsze choć jeden dzień spędzamy wszyscy razem. Całą rodziną spotykamy się przy stole w naszym domu, ale od ślubu córki ten czas spędzamy naprzemiennie: jednego roku wszyscy jesteśmy u nas, drugiego u swatów, trzeciego u córki. Na Wigilii ostatnio było czternaście osób – podkreśla Beata. I wspomina czas świąteczny u mamy. – Wówczas był też z nami brat, któremu stan wojenny nie pozwolił wrócić do kraju. Było wspólne pieczenie ciast. Tato oprawiał trzymetrową choinkę, którą zawsze ubieraliśmy i nadal ubieramy w Wigilię. Karpie zawsze pływały w wannie, a my przez tydzień musieliśmy myć się w miskach. Potem był problem jak karpie pozbawić życia. Spadało to na tatę, który czynił tę powinność ze łzami w oczach – wspomina pani Beata. – A ja szczególnie pamiętam te stare lampki, które co rok nie świeciły i trzeba było szukać tej jednej wypalonej żarówki – dodaje Włodzimierz.

Przepyszne ciasta piekła mama. Kiedy ucierała mak czy ser w makutrze, myśmy jej te smakołyki podkradali. Tata był mistrzem smażenia karpia i wszyscy mówili, że takiego karpia jakiego smażył wujek Zbyszek, to nikt nie smaży. Karpia kroił dzień wcześniej, solił, przed smażeniem oprószał lekko mąką i smażył w głębokim oleju z dodatkiem masła lub margaryny. I oczywiście śledziki, karp w galarecie – zdradza pani Beata.

Tradycje w rodzinie pana Włodzimierza były kresowe. O tych zwyczajach przypomina mu jego 93-letni tato, który nadal mieszka w Toruniu.

– Na naszym stole w domu królowała kutia, kluski z makiem i barszczyk czerwony z uszkami, śledzie, pierogi. I zawsze musiało być 12 dań, z nieodzownym kompotem z suszu. Co istotne, Wigilie panie przygotowywały wspólnie, każda to, co wykonywała najsmaczniej – dodaje Włodzimierz.

 

KULTYWOWANIE TRADYCJI

– Dzisiaj pierniczki piecze Sonia z dziewczynkami – to rytuał. Nasza siedmioletnia wnuczka Pola mówi, że piecze ciasteczka na urodziny Pana Jezuska, trzyletnia Nela pomaga jej z zapałem. Zięć Tomek robi 150 pierogów z kapustą i grzybami oraz ruskie– to też rytuał. Korzysta z przepisu Macieja Kuronia, a kapustę nauczyłam go robić tak, jak moja mama. Ja gotuję zupę grzybową z suszonych borowików z łazankami. Zięć powtarza, że ja robię najlepszą zupę grzybową na świecie, i nawet jak jest wigilia u jego rodziców, prosi, aby przynieść zupę – mówi pani Beata.

Choinka u państwa Karankiewiczów jest zawsze żywa, sięga aż pod powałę. – W ubiegłym roku cała była ozdobiona szyszkami z naszego świerka, który musieliśmy wyciąć. Oczywiście zrobiłam ozdoby sama według własnego pomysłu, Włodek mi pomagał. Każdego roku choinka jest inna – opowiada pani Beata.

A prezenty? – A jakże, robimy, głównie z myślą o dzieciach. Pamiętam jaką radość dają zabawki, raz w życiu w dzieciństwie dostałam lalkę krakowiankę, którą wręczył mi Święty Mikołaj. Było to u babci, mamy mojej mamy, która mieszkała na placu Daszyńskiego. Byłam przeszczęśliwa, ale Mikołaj mnie mocno poruszył. Jestem zwolennikiem kupowania książek, i w tym roku dziewczynki dostaną ode mnie książki, bo rodzice dużo im czytają. Ale często w paczkach są lalki czy klocki lego – mówi Beata. A Włodzimierz komentuje, że i tak jest babcią zwariowaną na punkcie wnuczek i obsypuje je prezentami. – A my dostawiliśmy zdobyczne, kubańskie pomarańcze. A najczęściej przynosił je wujek taksówkarz, który, jeżdżąc nocą, widział, gdzie były dostawy i ustawiał się w kolejce po te rarytasy – dodaje Beata.

Kiedy urodziła się Sonia, kupowało się wyprawkę na specjalne książeczki. Beata był już zSonią w Częstochowie, ja jeszcze studiowałem w Krakowie na trzecim roku. Mieliśmy problem, bo córeczka miała uczulenie na mleko. Wówczas w Krakowie kupowałem specjalne odżywki. Ale raz zdarzyło się, że ich nie przywieźli do sklepu. Obłęd w oczach, co robić? Ekspedientka poradziła, aby jechać do Opola, gdzie je produkowano. Raniutko w sobotę pojechałem pociągiem, ale po otwarciu okazało się, że odżywek nie ma. Pani w sklepie powiedziała, że w nocy transport miał być wysłany do Wrocławia, więc ja w pociąg i do Wrocławia, ale i tam nie było. Wróciłem w niedzielę po południu bez odżywek i umęczony. Opowiadaliśmy Soni o tych ciężkich czasach, jak to nic nie było w sklepach. Córka słuchała, kiwała głową i na koniec zapytała: A mama, a snikersy to były? – śmieje się Włodzimierz

 

 

PRACA ZAWODOWA

Nigdy nie robimy wzajemnych korekt i nie doradzamy sobie w swojej pracy artystycznej. Każdy idzie swoją ścieżką. Uwielbiamy pracować ze studentami, od których dużo się uczymy. Są bardzo zdolni i wrażliwi, pobudzają naszą wyobraźnię – mówi Beata. –To wyjątkowe studia, bez barier wiekowych. Mamy studentów nawet 80-letnich, którzy wspaniale realizują program i często zaskakują swoimi talentami. Nasza uczelnia i nasz wydział były prekursorem takiego studiowania. Początkowo to krytykowano, ale jak weszła dyrektywa unijna o ustawicznym uczeniu, przestano. A ci studenci są przeszczęśliwi, że mogą spełniać swoje marzenia – dodaje Włodzimierz.

Cała rodzina Karankiewiczów to artyści. Wszyscy malują: rodzice, dzieci, wnuczki i zięć. – Dzieci ze sztuką miały do czynienia od urodzenia. Zawsze jeździły z nami na plenery, zwłaszcza do Ustki, która stała się dla nas drugim domem. Kacper ma 25 lat. Ukończył malarstwo, teraz robi drugi dyplom z malarstwa architektonicznego, a w międzyczasie – ukończył studia podyplomowe przygotowanie pedagogiczne i wychowanie techniczne. Teraz robi zarządzanie w oświacie – mówi Beata.

Co przekazują swoim dzieciom? – Nasze dzieci miały okazję smakować różnych rzeczy, poznawać naszą pracę, współuczestniczyć w niej. Mówiliśmy im o uczciwości, pokorze, historii, tradycji, szlachetnej i uczciwej postawie w życiu, konieczności ciężkiej, wytężonej pracy, bo wysiłek daje owoce – konkludują państwo Karankiewiczowie.

URSZULA GIŻYŃSKA

Podziel się:

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *