Do nagrania płyty z orkiestrą symfoniczną Andrzej Piaseczny przygotowywał się latami. Nie tylko dlatego, że „Kalejdoskop” to wielkie wyzwanie logistyczne, ale również dlatego, że musiał do niej dojrzeć – jako artysta i człowiek. Prześledźmy więc tę drogę.
„Kalejdoskop” to skok na głęboką wodę – nie tylko przez wykorzystanie orkiestry, ale też dlatego, że sięgnąłeś po utwory, które ludzie znają, kochają i pewnie nie chcą, żeby ktoś przy nich manipulował. Zaryzykowałeś więc podwójnie.
– Rozumiem. Na przykład Wojtek Mann powtarza, że najlepsze są wersje oryginalne. Pewnie coś w tym jest. Kiedy już coś wejdzie ci w głowę na tyle, by później przez lata nosić w sobie tę piosenkę, to faktycznie, nie domagasz się zmian. Na świecie jednak wykonawcy nie boją się podejmować takich wyzwań i dotykają rzeczy największych, łącznie z Beatlesami czy Hendriksem, w przeróżnych, czasem zupełnie nieoczekiwanych wersjach. Traktują te piosenki jako katalog standardów. A przecież nikt nie zastanawia się, dlaczego ludzie śpiewają standardy, dlaczego Rod Stewart wydał aż dziesięć płyt z serii „The Great American Songbook”. Niepotrzebnie z rzeczy świeższych czynimy nietykalną świętość. Dajmy im żyć. Wybrałem piosenki, których pozytywnie zazdroszczę moim kolegom. Sam piszę, zmagam się z materią muzyczną, czasem z powodzeniem. Są jednak takie chwile w życiu, kiedy jedziesz samochodem i nagle słyszysz w radiu piosenkę. Znasz ją doskonale, więc nucisz, ale zarazem zadajesz sobie pytanie: „Cholera, czemu to nie ja? Czemu nie wyraziłem tego właśnie w taki sposób?”.
Pozytywna zazdrość? Ładnie wybrnąłeś.
– Będę z tobą szczery – kiedyś to była po prostu zazdrość. Prawdziwa zazdrość. Stawiając pierwsze kroki z Mafią, obserwowaliśmy niesamowity sukces Heya i marzyliśmy o tym, żeby odnieść podobny. Kiedy zgłosiliśmy się do wytwórni Izabelin, dla której nagrywał Hey, ale nie dostaliśmy kontraktu, nasza zazdrość przerodziła się niemal w zawiść. (śmiech) Popełniałem błędy, ale się ich nie wstydzę. Przyznaję się do nich, bo na szczęście udało mi się wyjść na prostą. Natura ludzka jest skomplikowana i nie tylko aniołki idą do nieba. Być może każdy z utworów, które znalazły się na „Kalejdoskopie” to dla mnie pokuta, jakaś forma rozliczenia z przeszłością.
To ciekawe. Powiedz w takim razie, co musiałeś odpokutować sięgając po „Santanę”?
– Kayah jest boginią dla wszystkich, którzy chcą śpiewać. Co potwierdziło się choćby w programie The Voice Of Poland, gdzie każdy z uczestników chciał trafić do niej. (śmiech) I teraz historia… Dawno temu, kiedy Fryderyki wręczano z wielkim rozmachem, ktoś wymyślił, że galę uświetnią różne duety. Oboje nagrywaliśmy jeszcze wtedy dla Zic Zacu, więc podczas firmowej narady ktoś zaproponował, że ja zaśpiewam z Kayah, bo Mafia ma bardzo dobry okres. Powiedziano mi później, jak zareagowała Kasia: „Co? Kto to w ogóle jest? On nie umie śpiewać!”. Oczywiście, byłem zawiedziony i oburzony. Jak to? Ja nie potrafię?! Dzisiaj wiem, że Kasia miała rację. Nie potrafiłem. No, ale z ust bogini nawet gorzkie prawdy są lekkostrawne. (śmiech) Minęło 20 lat, dużo się przez ten czas nauczyłem. Spotkałem Kasię kilka tygodni temu i puściłem jej wersję demo „Santany”… I wiesz co? Popłakała się. To znaczy, że te moje laurki mają sens.
Nie bałeś się sięgania po świętości? Fani Dżemu mogą nie udźwignąć tego, że ktoś zaśpiewał „Do kołyski” inaczej.
– Nie wolno bać się dotykać relikwii, niezależnie od tego czy jesteś ierzący czy nie. Te same słowa w różnych ustach nie tylko brzmią inaczej, ale wręcz nabierają innego znaczenia. Doświadczyłem tego pisząc dla innych wykonawców i odkrywając znaczenie słów i treść piosenki dopiero wtedy, kiedy oni ją wyśpiewali. Nie chciałem nikogo poprawiać, ani udowadniać, że w piosenkach, które wybrałem na „Kalejdoskop” jest coś więcej. Ale zawsze można coś zrobić inaczej. Co absolutnie nie polega na udziwnieniu, na zmianach linii melodycznej czy przewracaniu utworu na drugą stronę. Jestem jednak pewien, że piosenki zaśpiewane przeze mnie stały się innym piosenkami.
Może dotrzesz z nimi do ludzi, którzy nie słuchali oryginałów?
– Uczciwie mówiąc, trudno jest mi sobie wyobrazić, że kogoś mogły ominąć te największe hity. Nie można się uchylić przed niektórymi ciosami i to są właśnie tego rodzaju ciosy. Ale miałem też inną motywację, która wiąże się choćby z piosenką „Do kołyski” Dżemu. Spotkałem Maćka Balcara dawno temu, kiedy był na początku swojej drogi. Rozmawiając z nim pomyślałem sobie, że to bardzo skomplikowany człowiek. Sam wtedy pompowałem się tym, jak bardzo jestem genialny i wierzyłem w to, że mój sukces jest absolutnie uzasadniony, ale w niego wątpiłem. „No dobra, wszystkiego najlepszego, ale zobaczymy…” – myślałem sobie. Dwa czy trzy lata później usłyszałem „Do kołyski”. Byłem pod wielkim wrażeniem. „Ależ ty jesteś głupi, Andrzej!” – pomyślałem sobie. Sam widzisz, że tym, co teraz zrobiłem, odrabiam swoją głupotę sprzed lat. Nie boję się o tym mówić, bo każda z tych piosenek jest laurką, którą namalowałem dla tych, co je napisali i zaśpiewali przede mną.
Według jakiego klucza dobierałeś te utwory?
– Nie szukałem największych hitów. Wybrałem takie piosenki, które coś we mnie potrafią poruszyć. Przy pracy nad tą płytą wielokrotnie zdarzało mi się, że stawałem przy mikrofonie i głos zamierał mi w gardle. Zaczynała się gonitwa myśli… Kiedy piszesz piosenki, działasz trochę jak wróżka: „Powiem ci prawdę, ale ta prawda objawi się dopiero w tobie”. Czyli właściwie mogę ci powiedzieć wszystko, ale to nabierze znaczeń dopiero, kiedy znajdziesz w tym jakieś styczne z własnym życiem. Dlatego długo nie byłem w stanie niektórych z tych piosenek zaśpiewać. Mam 44 lata. Zdarzyło mi się w życiu kilka historii, do których nieuchronnie wracam pamięcią i na przykład zaśpiewanie „Ostatniego” sprawiło mi wiele trudności. Czasem po prostu wzruszenie odbierało mi głos.
Ten repertuar to dla pokolenia dzisiejszych trzydziesto- i czterdziestolatków ścieżka dźwiękowa do najbardziej intensywnych przeżyć. Do pierwszych miłości i pierwszych zawodów, do radości i smutku…
– …do różnego rodzaju egzaminów, przejścia z życia w życie, pierwszych kroków. Tak, zdaję sobie z tego sprawę.
Co było pierwsze – ten konkretny repertuar czy pomysł, by nagrać płytę z orkiestrą?
– Ta historia sięga 1987 roku. Elton John wydał wtedy płytę „Live in Australia”, nagraną z orkiestrą symfoniczną z Melbourne. Była fantastyczna, w dodatku hit za hitem. Nauczyłem się jej niemal na pamięć. Nie wiedziałem jeszcze wtedy, że będę profesjonalnym artystą, ale marzyłem, żeby kiedyś zaśpiewać z taką orkiestrą. Minęło wiele lat i patrz – marzenia się spełniają.
W międzyczasie ukazało się wiele innych płyt będących zapisem współpracy artystów popowych z filharmonikami.
– Jestem trochę zakłopotany tym, co teraz powiem, ale muszę – w odróżnieniu od większości podobnych płyt, moja jest naprawdę dobra. Może nawet dostanę za to klapsa od losu, ale wierz mi, po raz pierwszy w życiu nagrałem coś, z czego jestem w pełni dumny. Nie chcę jednak pokazywać palcem, co i dlaczego jest niedobre, szczególnie na naszym rynku. Jeśli chodzi o świat, muszę przyznać, że rozczarowała mnie „Symphonica” George’a Michaela. Za absolutnie genialną uważam natomiast płytę „Scratch My Back” Petera Gabriela, choć wcześniej nie byłem wielkim fanem tego artysty. Mając więc świadomość, jak wiele jest podobnych propozycji, poprzeczkę zawiesiłem sobie naprawdę wysoko. I nie tylko sobie.
Tu dochodzimy do człowieka, który zaaranżował te utwory na wielką orkiestrę.
– Aranżował, robił orkiestracje, a później jeszcze dyrygował w studiu. Nazywa się Robert Lewandowski. Pochodzi z Łodzi, obecnie mieszka w Los Angeles i… poznałem go zupełnie przypadkiem.
Przypadkowo napotkanemu panu Lewandowskiemu powierzyłeś realizację swojego marzenia?
– Najpierw go sprawdziłem. (śmiech) Nie znam tego środowiska, więc postanowiłem poradzić się znajomych, po czym dobrać cztery różne osoby. To miało zapewnić nie tylko wysoki poziom, ale i różnorodność. Szef muzyczny mojego zespołu koncertowego, Łukasz Kowalski, który zresztą jest drugim producentem tej płyty, powiedział mi wtedy: „Mam kolegę w Łodzi, który mógłby spróbować”. OK, skoro Łukasz tak twierdzi, nie mam powodu, by mu nie wierzyć. Możemy spróbować. Skontaktowałem się więc z Robertem, opowiedziałem mu o swoich planach i podałem pierwsze trzy piosenki. Potem zająłem się czymś innym i o wszystkim zapomniałem. Menedżerka już zdążyła skontaktować się z innymi aranżerami, kiedy dostałem od Roberta maila z empetrójką. Kiedy tylko to usłyszałem, natychmiast zadzwoniłem do menedżerki: „Odwołaj wszystkich i nawet nie pytaj dlaczego! Zaraz ci coś wyślę, posłuchasz to zrozumiesz”. Facet kupił mnie jedną piosenką.
Czym kupiła cię Metropole Orkest? Z jednej strony gratuluję wyboru – to znakomita orkiestra, która ma na koncie współpracę z Ellą Fitzgerald, Brianem Eno, Patem Methenym, a nawet metalowcami z Within Temptation. Ale z drugiej, nie potrafię zrozumieć, dlaczego zaniosło cię aż do Holandii?
– Wiesz, ja naprawdę strasznie lubię muzykę poważną i bardzo często chodzę na koncerty, na przykład do Filharmonii Narodowej. Doskonale więc zdaję sobie sprawę z tego, jak genialnych mamy muzyków. Problem jednak polega na tym, że w Polsce dominuje szkoła muzyki poważnej, a to co zrobiliśmy na „Kalejdoskopie” jest znacznie bliższe muzyce filmowej. To inny sposób myślenia o muzyce, inny sposób grania. I znowu los sam znalazł dla mnie rozwiązanie… Od jakiegoś czasu jeżdżę w lipcu do Rotterdamu na North Sea Jazz Festival. Genialna impreza, właściwie jazzowa tylko z nazwy, bo grywają tam i Pharrell Williams, i Stevie Wonder… Na tym festiwalu co roku gra Metropole Orkest. Widziałem tam ich z Dianą Krall, widziałem z Chickiem Coreą – i co zrobiłem? Pozazdrościłem! (śmiech) Siedziałem w drugim rzędzie, na wysokości nóg Diany i myślałem sobie: „Jak ja bym strasznie chciał…” Tymczasem kiedy już Robert Lewandowski zaczął pracę nad aranżacjami okazało się, że jego rodzony brat mieszka w Holandii i zna szefa tego zespołu! Zaczęły się negocjacje, bo nagranie z tą orkiestrą to bardzo duże wyzwanie finansowe. Na szczęście holenderscy muzycy byli skłonni do ustępstw, bo oni też po prostu chcieli to zrobić.
Tak czy owak musiało to sporo kosztować.
– Owszem, budżet „Kalejdoskopu” był czterokrotnie większy niż budżet mojej zwykłej płyty. W dodatku sam ją finansowałem, dlatego cały proces trwał kilka lat, bo nie mogłem pełnej sumy wyłożyć naraz. Nie mam też gwarancji, że wszystko mi się zwróci, ale nie dbam o to. Najważniejsze jest to, że spełniły się moje marzenia.
fot: Sony Music/Marlena Bielińska
Sony Music Entertainment Poland Sp. z o.o.