Ona: spontaniczna, zawsze uśmiechnięta, radosna. On: wyważony, z dystansem do siebie. Oboje, to twórcy znani i utalentowani. Tworzą małżeństwo komplementarne osobowościowo i artystycznie. Sztuka stała się integralną częścią ich życia. Ich dom-galeria jest oazą piękna, wyciszenia, miłości…
„To będzie para”
Poznali się w Liceum Plastycznym w Częstochowie, gdzie oboje wybrali kierunek ceramika – Elżbieta, częstochowianka miała 16 lat i była w drugiej klasie, Lech był rok starszy i pochodził z Zawiercia. Wówczas zrodziła się przyjaźń, a z niej miłość. – Całe liceum chodziliśmy trzymając się za ręce. Reakcje nauczycieli były różne, w większości bardzo sympatyczne. Świętej pamięci pan profesor Wójcik, gdy zobaczył nas objętych, idących ulicą Katedralną, miał nieco zgorszoną minę, ale z kolei pani Lipcowa, zawsze uśmiechała się do nas z serca płynącą dobrocią. Poprosiła kiedyś moją mamę do siebie i powiedziała: pani Ciurzyńska, to będzie para. To były słowa prorocze – śmieje się Elżbieta Ledecka.
Oboje z sentymentem wspominają czasy liceum. Świetnych nauczycieli, edukację opartą na otwartości do ucznia. – Nauka miała wszechstronny i wielopłaszczyznowy wymiar. Przygotowywano nas do studiów na różnych kierunkach. I z tej szkoły wychodzili nie tylko plastycy, ale także dziennikarze, muzycy, literaci… – opowiada Lech Ledecki. – Byliśmy jak rodzina. W szkole było 170 uczniów i wszyscy się znali; dominowała przyjazna atmosfera, wyrozumiałość profesorów – dodaje Elżbieta.
Szkoła ta wydała wielkie postaci polskiej kultury. Skończyli ją między innymi, Jerzy Duda-Gracz, Roman Lonty, Jerzy Kędziora, ojciec i syn Michalikowie… – Ale nic nie przychodzi bez pracy i w pełni zgodzę się z naszym profesorem Łyszczarzem, który stale powtarzał: „Na sukces składa się 2 procent talentu. Reszta to praca.” To nam wpojono w szkole, i to doświadczamy, bo sumienna praca owocuje pomysłami i rozwojem. Sztuka jest zazdrosna, jeśli się ją odstawi na bok, to ona lubi się mścić – stwierdza Lech.
– Przez pracę doskonali się warsztat, poznaje ludzi, zatacza się coraz szersze kręgi ze swoją sztuką, dzieli doświadczeniami. Wysiłek uczy też pokory. Ale wszystko trzeba pielęgnować. Jak nie mamy czasu dla związku, rodziny, przyjaciół, to oni odchodzą – dodaje Elżbieta. Budowanie dobrych – przyjacielskich i rodzinnych – relacji, to sposób na życie państwa Ledeckich. Lech z nutką dowcipu potwierdza, że z czasem to budowanie jest coraz łatwiejsze. – Wiemy czego można się spodziewać po drugiej osobie. Pełna akceptacja – mówi.
Plastykami są od urodzenia
Talent artystyczny Lech odziedziczył po dziadkach. Babcia dziergała robótki ręczne. Dziadek pracował w hucie szkła i był tak zwaną złotą rączką. Potrafił oprawiać ksiązki, naprawić buty.
– Mama była zajęta i ojciec był zajęty, więc ja czas spędzałem z ciocią i babcią. Ciocia haftowała, nie powiem, że jej kordonki robiły na mnie wrażenie, ale podobały mi się jako wrażenia kolorystyczne. Gdy ciocia haftowała, babcia czytała książki, często były to powieści historyczne, legendy, opowiadania, a ja przy nich siedziałem i próbowałem rysować. I tak krok za krokiem coraz więcej malowałem, rysowałem, lepiłem z plasteliny. Gdy wróciłem do rodziców, był to czas szkoły podstawowej, wykluł się pomysł, że pójdę do szkoły plastycznej. Kiedy mama przyznała się do moich perspektyw, moja wychowawczyni skwitowała to: „Plastyk? To takie leniuchy, takie śpiochy.” Nie zniechęciło to mnie. Do liceum dostałem się bez trudu. Na egzaminie gdy zrobiłem człowieka przy pracy – to był jakiś hutnik z jakąś łyżką – dyr. Liceum Hajdas wyrwał mi łyżkę i przykleił do tego faceta, twierdząc, że to musi być zwarte. Liceum nie miało takich warunków jak teraz, męczyliśmy się nawet ze szkliwami. Na egzaminie dyplomowym choć nie wyszły mi moje prace, przyjęto to ze zrozumieniem, bo wszyscy wiedzieli jak technologicznie liceum stoi. Pozostało zdać resztę – relacjonuje Lech.
Z kolei u Elżbiety artystyczne umiejętności prezentowała jej mama. Dziergała na szydełku i na drutach, haftowała, rysowała. Ojciec wykonywał rysunki techniczne, a pradziadek – Stawiarski był jednym z uznanych w Częstochowie garncarzy. Przynależał do cechu rzemiosł garncarzy i mieszkał przy ul. Garncarskiej. Elżbieta swój talent artystyczny doskonaliła od najmłodszych lat dziecięcych.– Z dzieciństwa pamiętam lalki, ale najlepszą dla mnie zabawą było rysowanie. Wielką radość sprawiał mi prezent w postaci zeszytu 60-kartkowego, ołówka i kredek. Potrafiłam taki brulion zarysować w dwa dni. Rysowałam z wielką przyjemnością. Mamę przy pracy, mamę przy kuchni. Moje postacie były bardzo realne, wystudiowane, panie w różnych fryzurach, pantoflach, sweterkach, sukienkach. Interesowała mnie moda, stąd też w moich rysunkowych zeszytach było mnóstwo pięknie ubranych pań. W dzieciństwie często uciekałam w chorobę, bo wówczas zostawałam w łóżku i całymi dniami oddawałam się pasji rysowania. W szkole dostrzeżono mój talent, byłam nadworną dziennikarką, która robiła gazetki szkolne. Malowałam je i rysowałam. Wykonywałam wszelkie laurki i życzenia dla różnych ważnych osób. Wszyscy się zachwycali moimi dokonaniami, byłam w szkole jedyną tak twórczą uczennicą. Do liceum plastycznego dostałam się bez trudu, ten kierunek podpowiedzieli mamie nauczyciele – opowiada Elżbieta.
Studia – dalsza wspólna droga
W latach 60. było tylko kilka uczelni w Polsce, które kształciło projektantów, celowała tendencja: nie artyści są potrzebni, tylko projektanci dla przemysłu. Szkoła wrocławska, gdańska, poznańska miały bardzo duży napływ ludzi. Elżbieta i Lech wybrali Państwową Wyższą Szkołę Sztuk Plastycznych we Wrocławiu.
– Ciągle nam powtarzano, że jesteśmy potrzebni dla przemysłu, tylko – jak pokazało życie – przemysł nas nie potrzebował. Uczyliśmy się dziwnych rzeczy, bo komu była potrzebna wiedza o punktach antropometrycznych? Musiałem wiedzieć, że inną koparkę trzeba zaprojektować dla Chińczyka, inną dla Europejczyka. Nigdy tego w praktyce nie wykorzystałem. Niestety, podczas studiów byłem odsuwany od czysto artystycznych form, dopiero po skończeniu nauki doskonaliłem swój warsztat twórczy. Szukałem siebie bardzo długo. Musiałem znaleźć swój świat, by nie powielać rzeczy już powstałych. To była ciągła ewolucja. Jedno wypływało z drugiego. Nigdy nie mogło być przerwy w pracy. Nawet na studiach, kiedy wyjeżdżałem na wypoczynek, po powrocie musiałem prowadzącemu na uczelni przedstawić efekt w postaci prac – wspomina Lech Ledecki.
– Początkowo myślałam, by iść na scenografię do Krakowa, a nawet na medycynę – choć to na krótko. Wybrałam Wrocław jak Leszek. I nie żałuję, że trzeba było czegoś się uczyć więcej. Plastyk musi znać także anatomię, wiedzieć gdzie zgina się ręka, palec. Cokolwiek robiłam czyniłam to z pasją i zaangażowaniem, odsuwałam od siebie sprawy, które nie sprawiały mi przyjemności. W liceum poszłam na biżuterię i po jednym dniu wróciłam z płaczem do domu. Poobijałam sobie palce i stwierdziłam, że więcej tam nie pójdę, że chcę uczyć się na ceramice. I tak zaczęła się historia z ceramiką. Studia wybrałam takie jak Lech, a po dwóch latach ogólnych – kierunek ceramika i szkło i malarstwo, Leszek – szedł przez ceramikę i grafikę – mówi Elżbieta.
Co nieco o przodkach
Elżbieta Ledecka pochodzi z rodziny o bogatej historii, mocno związanej z regionem częstochowskim. Babcia, z domu Stawiarska, wywodziła się z Markowskich, do których należało pół Zawodzia. Dziadek pochodził z bogatej rodziny Ciurzyńskich z Poraja. Tam osiedlił się jego ojciec, kiedy budowano kolej warszawsko-wiedeńską. – Rodzina dotarła do rejonów częstochowskich wraz z kompanią kolejową z Austrii. Mój dziadzio Piotr urodził się już w Poraju, babcię poznał na Jasnej Górze. Miała wówczas 12 lat i już coś między nimi zaiskrzyło. Dziadka jednak wcielono do rosyjskiego wojska, wówczas – był to zabór rosyjski – pobór trwał 17 lat. Rozpacz była wielka i obietnice także. Babcia przyrzekła, że będzie czekać. Po pięciu latach spotkała ich ogromna radość, bo dziadzio został zwolniony z wojska, ponieważ carowi urodził syn. Dziadkowie ślub wzięli w 1905 roku, a w 1917 roku urodziła się im pierwsza córka – Sabina. Dziadzio, gdy spłacił go jego brat, przyjechał do Częstochowy i przy ulicy Wesołej otworzył warsztat ślusarski. Wówczas Częstochowa kwitła i tym samym warsztat mojego dziadziusia – relacjonuje Elżbieta.
Jej ojciec – Mirosław przejął po dziadku zakład i utrzymał się w nim do 1977 roku. – Były to trudne czasy, bo ówczesnym władzom taka fabryczka nie była w smak, ale rodzice wytrwali. Nie robili nigdy wózków, bo to dla siebie zastrzegł Ciurzyński z Poraja – dodaje Elżbieta.
Mama pana Lecha urodziła się w Radomiu. Przed wybuchem wojny przyjechała do Zawiercia. – Podczas okupacji niemieckiej mama i ciocia zostały wywiezione do obozu pracy w Niemczech, gdzie przeżyły wojnę. Po wyzwoleniu mama przyrzekła sobie, że wyjdzie za mąż za inwalidę wojennego i trafił się jej skrzypek, który stracił rękę w kopalni pracując dla Niemców. Wózek przejechał mu rękę. Na skrzypcach już nie zagrał – mówi Lech.
Drogi artystyczne
Lech Ledecki uprawia kilka technik artystycznych: malarstwo, ceramikę, rzeźbę, witraż. Jest sensualistą – jak podkreśla, tworzy w oparciu o wrażenia, odczucia, zapachy, nastroje, fascynacje, zjawiska…. – Na studiach zaczęło się moje odejście od realizmu. Potem spotkałem swoje środowisko, ale dla wielu osób – oczywiście na swój sposób – od Barylskiego przez Wiśniewską priorytetem była natura. I ona podążała za mną, stąd moje poszukiwania – mówi Lech. – Wiele postaci w malarstwie imponuje mi, czasami jestem nawet zazdrosny… Ale kieruję się zasadą: „zobaczyć, polubić i jak najszybciej zapomnieć”, dlatego że można stać się niewolnikiem cudzych rozwiązań. Kiedyś podobał mi się Beksiński, ale pomyślałem jednak: „nie będziesz drugim Beksińskim”. Niestety, obserwując paletę twórczą różnych artystów w kraju widzę, że co drugi to Beksiński – mówi Lech.
O Elżbiecie Ledeckiej marchand Michell Meyer powiedział: „Ona maluje tak – jak inni oddychają”. Jej malarstwo to koherencja impresji z ekspresją. Obrazy emanują energią, światłem, kolorem, lekkością. Artystka – jak akcentuje – spełnia się w malarstwie, płaskorzeźbie, w witrażu, projektowaniu wnętrz. Jest bardzo płodnym twórcą. Do tej pory wyszło spod jej ręki około 1600 prac. Wszystkie starannie dokumentuje.
– Moi mistrzowie – to ci, którzy wyjątkowo pięknie operują światłem: Chełmoński, Malczewski, impresjoniści. W moim malarstwie impresjonizm odegrał i odgrywa bardzo dużą rolę, ponieważ nie używam prawie czerni w swoich obrazach. Poza tym natura, kolor który jest w naturze i który siedzi we mnie. Patrzę na pejzaż i maluję,. Wychodzą jakieś fiolety, a koleżanka mówi: gdzie ty je widzisz? A ja po prostu je widzę – opowiada Elżbieta.
W swoim dorobku każde z nich ma ponad sto wystaw zbiorowych oraz kilkadziesiąt wystaw indywidualnych. Oboje są członkami Związku Plastyków Artystów Polskich. W twórczości – jak podkreślają – są indywidualistami. – Każdy robi swoje, ale oczywiście dyskutujemy o swoich pracach. Jesteśmy ich pierwszymi odbiorcami. Wspólnie natomiast, rozumiejąc się bez słów, przygotowujemy wystawy i często razem wystawiamy prace – mówi Lech.
– Po studiach mieliśmy zamieszkać w Łysej Górze, gdzie Leszek brał stypendium fundowane, ale nie było już tam dla niego miejsca. Stypendium spłacaliśmy w dwa lata i zamieszkaliśmy w Częstochowie, najpierw z moimi rodzicami, później zdobyliśmy własne mieszkanie w falowcu. Pierwsze nasze prace wykonywaliśmy dla Filharmonii, współpraca ta była ścisła przez pierwsze dziesięć lat. Mąż projektował znaczki graficzne, do dzisiaj jeden jest używany jako logo, ale również te firmujące festiwale, jak na przykład: Grażyny Bacewicz czy Jeunesses Musicalles. Projektował i wykonywał też plakaty, afisze, scenografie. Współpracowaliśmy też z teatrem. Potem ja zatrudniłam się w Liceum im.R. Traugutta, gdzie pracowałam 20 lat, zajęcia miałam także w „Plastyku”. Mąż z kolei pracował w Wojewódzkim Domu Kultury, jako szef komórki plastycznej. A oprócz tego cały czas tworzyliśmy prace plastyczne – opowiada Elżbieta.
Plenery, wystawy, uznanie…
Prace artystyczne Państwa Ledeckich są prezentowane na całym świecie. Pierwsza wystawa odbyła się w 1977 roku w Częstochowie. Potem były Katowice, Słupsk, Miastko, Warszawa, Dania, Niemcy oraz Stany Zjednoczone i prestiżowa Galeria w Nowym Jorku „New Century Artists Gallery”. – Po wernisażu w Stanach jeden z krytyków ocenił moje prace jako mające reminiscencje ze starodrukami chińskimi. Byłem załamany, bo gdzie mnie do Chin? Ale ku mojemu zaskoczeniu, na wystawie właśnie Chińczycy chcieli kupić mój obraz – mówi Lech. Jak dodaje tu spotkało go wyróżnienie, bo projektantka na plakat i zaproszenie wybrała tylko jego prace.
Z wielkim sentymentem wspominają wyprawę plenerową do Indii i Nepalu, po której zrodził się pomysł wystawy interdyscyplinarnej „Indie i Nepal w pięciu elementach”. – To była podróż z ogromną pulą wrażeń emocjonalno-estetycznych w prezencie– mówi Elżbieta Ledecka. Ale uwielbiają bardzo bliskie im polskie krajobrazy: góry, Jurę, kościoły. Wykonują mnóstwo witraży. Jeden z ostatnich do kościoła w Soborzycach. – Ksiądz zamówił witraż niefiguralny. Projekt zrobił Lech, przedstawił parabolę trzech egzystencji: świata ludzkiego, duchowego i niebiańskiego – opowiada
W życiu kierują się prostą, ale jakże ceną, ideą. – Chcemy żyć w miłości ze sobą i z otoczeniem. Nasze prace wyrażają nasz stosunek do ludzi, że jest on pogodny. Chcemy im pokazywać piękno – podkreśla Elżbieta.
Co lubią u siebie najbardziej
Lech: – Nie wiem. Żona chyba lubi jak robię jej kawę do łóżka. Elżbieta jest osobą bardzo dobrze zorganizowaną, wiele rzeczy potrafi przewidzieć. Potrafi przygotować tekst, opracować projekt, uzgodnić zasady naszych przedsięwzięć, wystaw, akcji. Za pędem jej pomysłów czasami ciężko jest nadążyć. Jak przychodzi do wspólnych realizacji, a liderem pomysłów jest żona, to na niej spoczywa cała logistyka.
Elżbieta: – Podziwiam Leszka i jestem zakochana w jego malarstwie, uważam, że jest bardzo dobre. Ale i swoje także lubię.
Marzą o kolejnych podróżach. – Do tej pory zwiedziliśmy kawał świata. Byliśmy w Meksyku, Egipcie, Indiach, w wielu krajach Europy. Każda wyprawa ma odbicie w sztuce. Ostatnio zwiedzaliśmy Maroko – mówi Elżbieta.
Oczywiście nadrzędne jest dalsze, nieustające malowanie. Ku zadowoleniu widza. – Najważniejsze jest satysfakcja z tego co robimy, by odbiór naszych prac był jak dotychczas taki dobry. Ale czasy są trudne, zdecydowanie mniej osób kupuje obrazy, a zależy nam, aby jak to tej pory, móc utrzymywać się z naszej pracy – dodaje Elżbieta.
Częstochowskie środowisko?
Państwo Ledeccy od lat są ważnym ogniwem częstochowskiego środowiska artystycznego.
– Częstochowscy artyści to grupa bardzo różnorodna. Wielu wspaniałych już odeszło, jak Barylski i Michalik. Wśród nas jest wielu twórców o ugruntowanej pozycji w kraju i za granicą, jak Sabina Lonty, Cecylia Szerszeń, Agnieszka i Zdzisław Żmudzińscy, Marian Panek, Jolanta Winiszewska. Cenię tych twórców, którzy szukają swoich dróg i skupiają się nad sobą – mówi Lech. – Środowisko się rozwija Jest bardzo dużo młodych ludzi, również z Akademii Jana Długosza. Nie zawsze jest okazja, aby poznać wszystkich. Ale ci, co bywają na wystawach budują dobry stosunek koleżeński. Przyjaźnie zawiązują się na plenerach – dodaje Elżbieta.
Zauważają jednak rozluźnienie relacji w środowisku artystycznym. – Dawniej, 30-40 lat temu, po wernisażach gromadnie szliśmy do kawiarni i klubów na dalsze dysputy. Mieliśmy czas na wspólne przebywanie i spotykaliśmy się spontanicznie. Obecnie trzeba się umawiać telefonicznie, zapowiadać. Spotykamy się na wernisażu, a potem każdy wraca do swoich spraw, pracowni, problemów, nie ma czasu na kurtuazyjne odwiedziny. Ale z ludźmi, z którymi bywamy na plenerach, na przykład w Małopolsce, widujemy się rzadko, a każde spotkanie jest euforią radości i wnosi nowe impulsy do bycia razem – konkluduje Lech.
URSZULA GIŻYŃSKA