Na stronie zespołu „Five O’Clock Orchestra” o Tadeuszu Ehrhardzie-Orgielewskim, liderze i założycielu formacji czytamy: „Zodiakalny Skorpion, co potwierdza kąśliwym brzmieniem swojego kornetu i tropikalnym temperamentem. Gdy chce we śnie spotkać się z ukochanym Nowym Orleanem z dawnych lat, usypia się nagraniami Phila Masona lub „Hot Five” Louisa Armstronga.” 28 października od godz. 18.30 Tadeusz Ehrhardt-Orgielewski będzie świętował jubileusz 60. lat. W Klubie Jazzowym „Paradoks” spotka się z przyjaciółmi. Na swoje święto zaprasza całą jazzową Częstochowę – wszystkich, którzy lubią „Five O’Clock Orchestra”.
Jakie będą niespodzianki?
– Urodzinowy tort niespodzianką nie będzie. Śmieją się ze mnie, że mam słabość do powoływania zespołów. Na uroczystości zagra swingowy band „Tador Swingtet”, zorganizowany na tę okoliczność. Będzie też wystawa fotograficzna Zbigniewa Burdy. Nie wiem, co powiem na uroczystości. Zaplanowałem orędzie sześćdziesięciolatka.
W stylu orędzia prezydenta?
– W żadnym wypadku (śmiech), chociaż takie rocznice skłaniają do refleksji. Będę mówił w tonie lekkim i przyjaznym. Na uroczystość przyjdą moi przyjaciele, znajomi z całej Polski, ludzie, którzy mi pomogli, byli blisko, fani jazzu. Mam nadzieję, że będzie to rodzinne spotkanie. Parę lat wstecz w sali kameralnej Filharmonii Częstochowskiej przeżyliśmy rocznicowy koncert i uważam, że był on najlepszy ze wszystkich, jakie graliśmy. Mieliśmy bardzo bliski kontakt z publicznością.
A Pan to lubi?
– Najlepsze koncerty to te, gdy widz jest niemal na odległość ręki. Wówczas jest częścią wydarzenia, a nie biernym odbiorcą. Współuczestniczy w koncercie, a nie jest tylko poddawany muzyce.
60 lat skłania do podsumowań.
– Każdy ma swoje przemyślenia czy motto życiowe, którym się kieruje i które pomaga znaleźć odpowiedź w ciężkich sytuacjach na trudne pytania. Ja przede wszystkim staram się być człowiekiem lojalnym. Nigdy nie zapominam o osobach, które kiedyś mi pomogły. Jeśli tylko jestem w stanie, zawsze pomagam, a już na pewno za wsparcie dziękuję.
Czym dla Pana jest muzyka?
– Sensem i treścią mojego życia. Praca zawodowa, choć satysfakcjonująca – jestem psychoterapeutą w szpitalu psychiatrycznym w Aachen w Niemczech – jest dopełnieniem. Jeżeli życie da mi możliwość, by zająć się tylko muzyką, skorzystam z tego. A sądzę, że nastąpi to z chwilą oficjalnego zakończenia pracy zawodowej, czyli za ponad 600 dni.
Miał Pan jednak długą przerwę w aktywnym muzykowaniu.
– Po wyjeździe z Polski w 1977 roku przestałem grać. Nie wiem, dlaczego tak się stało i nie mogę sobie tego darować. Widocznie przemożna, całkowicie mnie teraz ogarniająca potrzeba muzykowania, nie była aż tak silna. Na dłuższy czas priorytetem była walka o byt, dobro rodziny, dzieci, ich szkoła.
Ale narodziłem się muzycznie powtórnie. Było to 24 września 1999 roku. Ten dzień świętuję jako moje drugie urodziny. Było to przy okazji 50-lecia Politechniki Częstochowskiej. Jacek Tomczyk chciał koniecznie, by wystąpiły na uroczystości dwa zespoły: „Filuty” i „Five O’Clock”. „Filuty”, to był bardzo poważny zespół big-bitowy, kiedyś numer jeden w Częstochowie. Grali w nim Marian Gorzecki, Andrzej Sznicer, Marek Więcławski i Andrzej Nowicki. Niestety w tym czasie Gorzecki już nie żył, a Sznicer nie wykazywał chęci do występu. Z kolei z „Five O’Clock” odpadli… Juliusz „Wzorzec” Niewiarowski i Bogdan Wróbel. Powstała zatem idea, by pozostały skład obu zespołów połączyć. Zrobiliśmy wspólny występ. To był dla mnie ważny moment. Stałem na scenie, nie miałem kondycji z powodu przerwy i gdy czułem się zmęczony, zaczynałem pogawędki. Nagle zadałem sobie pytanie: Jak to się stało, że ja nie grałem? Uświadomiłem sobie, że muzyka to moje życie. Mało się nie rozpłakałem na scenie. Wówczas kierownikiem klubu „Politechnik” był Ireneusz Kozera (obecny naczelnik Wydziału Kultury i Sztuki Urzędu Miasta Częstochowy – przyp. red.). Do dzisiaj słyszę jego słowa: „Tadek, czemu nie grałeś? Musisz grać, nie możesz przestać, nie możesz tego zrobić!” No, i potoczyło się. Jeden koncert, drugi…
Za rok zatem przypada kolejny jubileusz – 10. rocznica ponownych narodzin muzyka.
– Tak (śmiech) i z pewnością będziemy go obchodzić. Po pierwszym występie miały miejsce kolejne. Nagraliśmy płytę „Lazy River”, dzięki Wydziałowi Kultury i Sztuki oraz firmie CTL, które sfinansowały jej wydanie. Później był festiwal „Złota Tarka”. W 2001 roku wygraliśmy pierwszą Złotą Tarkę, rok później drugą. W historii polskiego jazzu tradycyjnego są jedynie trzy zespoły, które to trofeum otrzymały więcej niż raz. Trzykrotnie „Old Timers” Henryka Majewskiego, a „Vistula River Brass Band” i „Five O’Clock Orchestra” – dwa razy. Pozostałe tylko raz, choć „Złotych Tarek” przyznano już 38.
Po trzecią nie pojechaliśmy z dwóch powodów. Szef festiwalu Krzysztof Sadowski poprosił nas, byśmy zrezygnowali ze startu w konkursie, obawiano się, że nasz udział zmniejszy zainteresowanie innych zespołów. Tak jak było w przypadku „Old Timers”. Wystąpiliśmy więc na imprezie jako gość.
„Złote Tarki” miały wpływ na losy zespołu?
– Później poszło automatycznie. Wspinaliśmy się, tempo było zawrotne, co spowodowało, że niektórzy koledzy, chcący traktować grę w zespole amatorsko, odeszli.
W tej chwili, jesteśmy grupą zawodową, według rankingu pisma „Jazz Forum” jedną z trzech najlepszych formacji jazzu tradycyjnego w Polsce. Muzyka jest niewymierna, to nie zawody, ale chciałbym, byśmy wypracowali taką pozycję, by nasz zespół znalazł się na samej górze.
Świętuje Pan 60-lecie, ale i wieloletnią obecność na scenie jazzowej. Jak zaczęła się Pana przygoda z jazzem?
– Od tego, że mój osobisty, starszy o pięć lat brat Marceli, gdy byłem w dziewiątej klasie, podarował mi płytę wspaniałego, amerykańskiego kornecisty „Wild” Billa Davisona „Wild & Mild”. Zafascynowała mnie i paradoksalnie fascynuje do dzisiaj, zdjęcie Davisona ciągle wisi w moim pokoju. Przychodziłem ze szkoły, teczka wysokim łukiem lądowała w kącie i popołudnie zaczynałem od obustronnego przesłuchania płyty. Nauczyłem się jej na pamięć. Wtedy zrodziła się wielka chęć grania na kornecie. W tym czasie był to instrument niedostępny i zacząłem naukę na trąbce. Na moje nieszczęście, tato, który naturalnie popierał moje zainteresowania, kupił mi polską trąbkę B-jazzową w cenie 3.375 złotych. Naukę rozpocząłem u wspaniałego pedagoga, profesora Alfreda Stępniewskiego, dziś już nie żyjącego. Ćwiczyłem z wielkim zapałem, ale wyłonił się problem, bo podczas prób bolała mnie głowa. Myślałem, że nie mam predyspozycji do tego instrumentu. Przestawałem grać, po miesiącu wracałem do ćwiczeń. Taka huśtawka trwała aż do momentu, gdy sąsiadowi, muzykowi Romanowi Długoszowi pożyczyłem moją trąbkę na tak zwane boki. Przyniósł mi ją na drugi dzień i pyta się, jak ja mogę grać na niej, skoro jest zaspawana w środku. Wówczas kolega z zespołu (Five O’Clock) znalazł mi inną trąbkę firmy Baker i nagle odżyłem. Miałem jednak już ponad 20 lat i myślałem, że jestem za stary, by rozkręcać się muzycznie. Towarzyszył mi kompleks Clifforda Browna, legendy jazzu. Clifford zginął w wypadku samochodowym mając 25 lata, myślałem więc, że na mnie jest już za późno.
Ale po latach rozkręcił się Pan.
– Do grania powróciłem po 22-letniej przerwie. Uznałem, że mam misję do spełnienia. Chciałem pokazać – lekko młodszym i lekko starszym – że nigdy nie jest się za starym na życie. Mając 51 lat zacząłem praktycznie od nowa grać na trąbce i uczyć się. Lekcje brałem u mojego przyjaciela i mistrza Henryka Majewskiego. I nie wstydzę się tego. Gdy spytałem Henryka, jak mnie ocenia jako ucznia, powiedział mi wprost: „Oczywiście są lepsi od ciebie, są też i gorsi. Grasz coraz lepiej, robisz postępy, zadziwiające. Ale przez całe życie, a miałem tysiące uczniów, nie spotkałem faceta, który by miał 54 lata i z takim zapałem, zacięciem, pracował nad sobą i warsztatem.” Gdybym nie spotkał Henryka Majewskiego, może do dzisiaj byłbym amatorem. On unaocznił mi jak lustro nie tyle chęć, co żądzę grania, która mnie ogarnęła i nie opuszczała ani na chwilę. Na urodzinach będę chciał przekazać bliskim i dalszym znajomym, że nie trzeba rezygnować z pragnień i dążeń. Ile osób w historii osiągnęło najważniejszy cel w późnym wieku? Goethe napisał „Fausta”, gdy miał blisko 80 lat.
Cel dodaje werwy i entuzjazmu.
– Nie jest istotne, co jest napisane w dowodzie. Muzyka to eliksir młodości. Oscar Klein z Austrii, laureat „Honorowego Swingującego Kruka”, nagrody, która – a szkoda – umarła, zażartował sobie do publiczności: „Ja się nie kryję, że mam 75 lat. Jestem z tego dumny, bo wszyscy mówią, że wyglądam najwyżej na 74.” Inny laureat „Honorowego Swingującego Kruka” saksofonista Jerzy „Duduś” Matuszkiewicz w 2006 roku, gdy występował na V Hot Jazz Spring Częstochowa, miał 77 lat i na scenie wprost ożywał. Nagle ubywało mu 20 „wiosen”.
„Five O’Clock” założył Pan w czasie studiów.
– Studiowałem odlewnictwo na Politechnice Częstochowskiej na Wydziale Metalurgicznym. Zespół powstał w 1969 roku. W składzie byli: Bogdan Wróbel (klarnet), Andrzej Koronka (puzon), Bogdan Belof (banjo), Juliusz „Wzorzec” Niewiarowski (kontrabas) i Andrzej Wardęga (perkusja) – gra do dziś w „Five O’Clock Orchestra”. Ja grałem na trąbce z braku kornetu. Występowaliśmy na festiwalach studenckich, na festiwalu Jazz nad Odrą. Powrót nastąpił pod tą samą nazwą, później jednak znalazłem kilka zespołów „Five O’Clock” – dwa w Ameryce, jeden we Francji. Uznałem że trzeba się odróżnić, by określenie było niepowtarzalne i w 2003 roku przyjęliśmy nazwę „Five O’Clock Orchestra”.
Dlaczego wyjechał Pan z Polski?
– Bo nie wszystko, co było w ówczesnej Polsce, podobało mi się. Przede wszystkim, to przyduszenie, brak możliwości wybrania się na Zachód. To tak, jakby brakowało powietrza. Wyjechałem z żoną Grażyną i dzieckiem w 1977 roku. Zamieszkaliśmy w cesarskim mieście Aachen (Akwizgran) w Niemczech, w mieście wielkości Częstochowy przy granicy z Belgia i Holandia. Dużo wówczas jeździliśmy po Europie, cieszyło nas swobodne przekraczanie granicy. To, co wcześniej było problemem, nagle stało się czymś normalnym. Nie znam nikogo, kto wtedy wierzył, że w Polsce się coś zmieni. Pogodziłem się z tym, że prawdopodobnie nigdy do kraju nie powrócę.
Czym zajmował się Pan w Niemczech?
– Początkowo pracowałem w odlewniach, zgodnie z wykształceniem. Później zaczęło się dziać coraz gorzej i nie mogłem znaleźć zatrudnienia. Zmieniłem zawód. Ukończyłem trzyletnią szkołę, kurs i szkolenia doskonalące i od dwudziestu lat pracuję jako terapeuta w szpitalu psychiatrycznym.
Dlaczego w Niemczech wziął Pan rozbrat z muzyką?
– Nie wiem, jak to wytłumaczyć. Ale trąbkę miałem. Grałem na niej jedynie kolędy na Boże Narodzenie. Potem chowałem ją i wyjmowałem w grudniu następnego roku.
Jak to jest być na obczyźnie?
– To problem, który boli. Jestem w Niemczech już 31 lat. Przyjęto nas dobrze. Są tam ludzie życzliwi, mili. Ale nie jesteś u siebie, choćbyś nie wiem, jak się starał, jesteś obcy. Odczuwają to szczególnie osoby wrażliwe. Nie wierząc w to, że wrócimy, chciałem zaoszczędzić dzieciom losu bycia na obczyźnie i stąd przyjęcie nazwiska rodzinnego mojej żony. Gdy w Polsce zmieniło się i po raz pierwszy w 1989 roku przyjechałem do kraju, przyjaciele nie wiedzieli, co zrobić z moim nowym nazwiskiem. Ja również nie czułem się najlepiej. Wystąpiłem do władz niemieckich o zmianę nazwiska na łączone. Długo o to wojowałem, bo odmawiali, pomogło to, że jestem artystą. Po odzyskaniu obywatelstwa polskiego – o co staram się od paru lat – pierwszym moim krokiem będzie powrót do mojego prawdziwego nazwiska.
Dlaczego tak ważne jest dla Pana ponownie posiadanie obywatelstwa polskiego?
– Urodziłem się w Polsce, jestem Polakiem i Polakiem chcę umrzeć. Tu moje miejsce. Tu jestem w domu. Od wielu lat jestem co rok sześć, siedem razy w kraju. Potrzebuję tego jak tlenu do oddychania. Poznałem wielu serdecznych ludzi w Niemczech, ale przez 31 lat nie zdobyłem tam żadnego przyjaciela. Przyjaciół mam w Polsce.
Chce Pan wrócić na stałe do kraju?
– Mój powrót na stałe na pewno kiedyś nastąpi, ale nie wiem, kiedy sie to stanie. Z pewnością będę często jeździł do Niemiec, bo prowadzę tam ożywione życie muzyczne. Moja grupa jest międzynarodowa. Pianista jest Wietnamczykiem, kontrabasista – Holendrem, klarnecista – Anglikiem, kornecista – Polakiem, puzonista i perkusista to Niemcy.
Po powrocie do Częstochowy zamierzam robić wiele różnych rzeczy. W przyszłym roku chcę uczcić czterdziestolecie zespołu i zorganizować jubileuszowy koncert, na którym wystąpiłyby formacje z tą samą nazwą.
Już wiele Pan robi.
– Owszem, ale boli mnie, że przestał istnieć Festiwal Hot Jazz Spring. Wypracowaliśmy formułę, impreza była zauważalna, miała swoje oblicze. Każda edycja posiadała swój środek ciężkości. Jednego roku był to fortepian, drugiego – trąbka, trzeciego – saksofon. I przede wszystkim był konkurs – jedyny na świecie – „Swingujący Kruk”, w którym walczyli młodzi soliści. I nagle to zostało ucięte. Rozmawiałem z redaktorem naczelnym „Jazz Forum” Pawłem Brodowskim, gratulował mi pracy w naszym regionie. Przecież tu powstało prawdziwe zagłębie jazzu tradycyjnego, stwierdził. Był to częstochowski festiwal, szkoda, że upadł. Teraz są nowe propozycje – w Olsztynie i Złotym Potoku, które współorganizuję.
Po zmienionej formule festiwalu nie widzę w nim miejsca dla siebie, choć mam mieć opiekę nad „Hot Jazz Day”, jednym dniem poświęconym jazzowi tradycyjnemu. W tej chwili jest to nowy festiwal. Jazz Spring Częstochowa jest jednym z ponad 90. podobnych do siebie festiwali w Polsce, gdzie zaprasza się zespoły i sławy, jak Tomasz Stańko. Ale ja nie zwykłem tak szybko się poddawać. Mam nadzieje, ze kiedyś powstaną warunki do reaktywowania naszego Hot Jazz Spring. Na pewno to potrwa, ale marzenia są po to, by je realizować. Wymarzyłem sobie, że będę dyrektorem 10. edycji festiwalu Hot Jazz Spring w Częstochowie. Ale przed nami jeszcze siódma.
Fani czekają?
– Naturalnie. Ludzie są spragnieni tradycyjnego brzmienia jazzowego. Na Hot Jazz Day była przecież prawie pełna sala. Lepsza frekwencja była na Annie Jopek, ale ona zapełniłaby salę i bez festiwalu.
Czy festiwale w Złotym Potoku i Olsztynie będą kontynuowane?
– Ten pierwszy powstał, z racji spowodowanej zniknięciem Hot Jazz Spring. Wypadł świetnie, opinie były dobre, publiczność dopisała. Termin przyszłorocznego już jest ustalony, wiemy, co trzeba poprawić. Moim marzeniem jest, by stał się bardzo poważnym, liczącym się nie tylko w Polsce festiwalem. Jest on umiejscowiony w przepięknym otoczeniu, a sam wójt Janowa Adam Markowski kocha jazz tradycyjny i jest to zapewne klucz do realizacji przedsięwzięcia. Marzy mi się, by był to „Swinging Week”, czyli połączenie muzyki z innymi atrakcjami, jak na przykład łowieniem pstrągów, jazdą konną czy przejażdżką bryczką po Jurze. Przyjdzie czas, że w jazzowej Polsce nie będzie osoby, która nie wiedziałaby, gdzie leży Złoty Potok.
A Olsztyn?
– Festiwal organizują Janusz Konieczny i Siergiej Wowkotrub, z którymi jestem zaprzyjaźniony. Będziemy ze sobą współpracować harmonijnie, bez rywalizacji, na zasadzie uzupełnienia. Siergiej to charyzmatyczny facet, zaczynał w Polsce niemal od zera, przebił się dzięki świadomości celu, pracy i talentowi. Zależy mi też na promocji młodych muzyków, trzeba im pomagać zrobić pierwszy krok, takie jest zadanie starszej „młodzieży”. Planuję stworzyć zespół jazzowy z młodych chłopaków oraz warsztaty, by przekazać wiedzę młodzieży. Chcemy też kontynuować koncerty szkolne.
Który z okresów w Pana życiu był najważniejszy?
– To jest fascynujące, że opinia i spojrzenie na świat i życie zmienia się w zależności od dojrzałości. Człowiek kształtuje się moim zdaniem do mniej więcej 21 roku życia. Wówczas rodzą się podstawowe wartości, formułuje fundament. Później pojawiają się w życiu nowi ludzie, czas płynie, nasze spojrzenia ulegają przesunięciom, ale ten rdzeń pozostaje. Czyli okres dzieciństwa, dom, szkoła, liceum, matura, cudowny, bajkowy okres studiów. Później zaczyna się, jak to powiedział nasz wieszcz, „wiek męski, wiek klęski”, kiedy goni się za groszem, pracuje. To spowodowało, że tak mało grałem. Najważniejsze – w tej chwili – jest ostatnie dziewięć lat, to najbardziej twórczy okres w moim życiu. Dzięki muzyce żyję.
A komponowanie? „Suita Nowoorleańska” okazała się sukcesem.
– Mnie ciągle brakuje czasu. Ludzie w moim wieku z trwogą myślą o emeryturze, ja mam zamiar skorzystać z przedwczesnej. To będzie bajka. Wstajesz rano, jesz śniadanie i cały dzień jest twój. Ileż cudownych rzeczy można wówczas robić. Jesteś panem swojego życia. Wówczas będę więcej pisać. Chcę skomponować kolejna suitę , będzie to „Suita Częstochowska”.
Co w Pana życiu było najważniejsze i co będzie?
– Czasem, gdy odzywa się mój kręgosłup, to przypominam sobie utwór Henia Majewskiego „Zdrowie najważniejsze”. Jeżeli ktoś ma z nim problemy, to setki pragnień pozostają poza jego zasięgiem. I wówczas ma tylko jedno pragnienie – właśnie zdrowie.
Dba Pan o swoją kondycję?
– Trochę brakuje mi na to czasu. Może jestem nietypowym muzykiem, ale nigdy nie używałem alkoholu, praktycznie nie piję, w tej chwili z jakieś okazji lampka czerwonego wina.
Ale wracając do podsumowania….
– Zamierzam trochę uspokoić tę moją energię, która mnie rozpiera. Trochę skoncentrować się, bo czasu mam coraz mniej, niż ludzie 30-letni na przykład. Czasem przychodzi opamiętanie: Po co tak pędzisz? Ważne jest teraz ustalenie listy priorytetów życiowych. Z czegoś trzeba zrezygnować, by zrobić coś.
Najważniejsza jest Częstochowa, bo ją kocham. Wiele się w niej zmieniło, ale Aleja NMP jest taka, jaką ją zostawiłem trzydzieści lat temu. Wracają odczucia młodości, ludzie, którzy tworzą klimat. Będąc w tym mieście, jestem w swoim środowisku naturalnym, jak to nazywa mój serdeczny przyjaciel Jacek Smoleński, u siebie, w domu. Tu się najlepiej czuję. Mój nauczyciel akademicki i wychowawca, profesor Zbigniew Piłkowski, opowiadał mi kiedyś, że każdy człowiek chce po sobie coś zostawić. Skrajnie pokazywali to faraoni, budując piramidy. To drzemie w każdym z nas. Profesor mówił: „Każdy z nas buduje swoje piramidy, większe lub mniejsze.” Pod wrażeniem tego porównania ustawiłem na biurku ozdobne kamienie, każdy z nich to jakiś cel. Jednym z nich było nagranie „Suity”, gdy to zrobiłem, kamień poszedł na górną półkę. Festiwal jest kolejną „piramidką”. Siadając do biurka, nie tracę z oczu swoich celów, do których dążę.
Swoim działaniem w domu, w Częstochowie, buduję poczucie własnej wartości. To naturalne i każdy o to walczy, choć u niektórych może być to chorobliwe. Ale najpiękniejszą sprawą jest tworzenie czegoś w grupie. Jeżeli komuś się wydaje, że coś wykreuje sam, jest w błędzie. Dzielony problem, jest połową problemu, dzielona radość jest podwójną radością. Ja się cieszę i ty się cieszysz. Tworzenie w grupie to esencja życia. Suitę pisałem wspólnie z Kerrym i to nasz wspólny sukces, jesteśmy z tego dumni. Jeśli jest to możliwe, zawsze szukam osoby do wspólnej pracy. Należę do tych, którzy słuchają rad i jeżeli są dobre, to korzystam z nich. Każda dyskusja jest owocna, bo jeśli zmieniłeś zdanie, to cieszysz się, że zrobiłeś krok do przodu, rozwinąłeś się.
Jak rodzina przyjmuje Pana muzyczną pasję?
– Jestem bardzo zadowolony, bo mi w tym nie przeszkadza. A to bardzo dużo. Trudno się spodziewać entuzjazmu, by żona krzyczała „hura”, jeżeli przychodzę wieczorem z pracy i po krótkiej rozmowie biorę kornet i ćwiczę do późnej nocy. Dobrze, że nasz dom ma grube mury i nikomu nie przeszkadzam. Ale z moich osiągnięć muzycznych małżonka jest dumna.
Moim nowym hobby jest zbieranie wspomnień, by później na bujanym fotelu sięgać myślami do historii życia. Warto zbierać wspomnienia, z nich powstaje życie.
Co jest najważniejsze dla Pana w tym uroczystym dniu?
– To, że znowu będę miał wkrótce polskie obywatelstwo. Jest to dla mnie bardzo ważne. Będę posiadał podwójne. Będę Polakiem, którym przecież zawsze byłem i jestem, z obywatelstwem polskim, posiadającym oprócz tego obywatelstwo niemieckie. Przy przekraczaniu granicy, oczywiście poza Unią, pierwszym paszportem, który będę wyciągał, będzie paszport polski.
Dziękuję za rozmowę.
URSZULA GIŻYŃSKA