Kiedy, jak zwykle pogodny, przystępowałem do zbożnego dzieła pisania felietonu, usłyszałem wiadomość, która wprowadziła mnie w stan silnego podenerwowania. W jednej z wiosek w Wielkopolsce zabito wszystkie psy. Wcześniej pojawił się tam jenot, jak się okazało chory na wściekliznę. Urzędnik od weterynarii wydał więc nakaz zabicia wszystkich zwierzaków, zarówno tych, które były szczepione, jak i pozostałych. Każdy, kto kiedykolwiek miał psa, albo go ma, może się domyślać jaki to był dramat dla wielu z ich właścicieli, szczególnie dzieci, choć przecie na wsiach psy nie zawsze traktowane są z przesadną atencją. Zwierzęta umierały w męczarniach. Urzędnik oświadczył, że szczepienie nie daje stuprocentowej gwarancji, więc najprościej jest zabić. Rodzi się kilka wątpliwości. Po co zatem w ogóle szczepić zwierzęta? Czy kiedy w innej wiosce, niebawem, pojawi się chory lis albo wiewiórka też trzeba będzie zabić wszystkie psy? Tak by wynikało. Czy zwierzęta zamordowano z rzeczywistych, racjonalnych powodów bezpieczeństwa, czy z nadgorliwości urzędnika, który chciał się wykazać. Powiem otwarcie. Gdyby do mnie i do mojego szczepionego psa, i w zbliżonych okolicznościach, przyszedł ktoś z takim zamiarem, wyprosiłbym go z domu na kopach. W Europie, nadzianej tolerancją jak prosię kaszą, dokonuje się właśnie masowej rzezi krów. Przyczyną jest oczywiście prion zwany BSE, gąbczaste zwyrodnienie mózgu i zagrożenie ludzi tą śmiertelną chorobą. Przypadki zachorowań na chorobę Creuzfelda – Jacoba występują, zważywszy obszar i liczbę mieszkańców, w ilości śladowej. Co ważniejsze, o ile się nie mylę, nie udowodniono do końca bezpośredniego związku między chorobą u zwierząt, a przypadkami u ludzi. I jeszcze fakt, że okres inkubacji priona może trwać nawet kilkadziesiąt lat, a zatem nie wiadomo, czy ktoś nie jest już zarażony, czy zachoruje za kilka lat czy za kilkadziesiąt w ogóle, tak do końca, to niewiele wiadomo. Niezbitym faktem jest tylko masakra zwierząt na imponującą skalę, wrzawa medialna, wielkie interesy finansowe i polityczne.
Ja osobiście konsumuję befsztyki poruszając żuchwami z ogromną siłą spokoju. Jeżeli jednak wchodzimy już w świat hipotez, to interesujący staje się wątek kanibalizmu. Krowy, chore na zwyrodnienie mózgu były karmione mączką kostną, uzyskaną z innych krów. Podobny, jeśli nie analogiczny przypadek, pod nazwą kuru, odnotowano u niektórych plemion, uprawiających kanibalizm rytualny. Tam z kolei, ludzie na prymitywnym szczeblu rozwoju nabawiali się choroby zwyrodnienia mózgu, w ramach własnego gatunku. Ludzie na obszarach wysoko cywilizowanych na razie zdecydowanie odrzucają kanibalizm jako formę odżywiania bezpośredniego. Co najwyżej proponuje się jego bardziej subtelne formy, jak np. produkcja ludzkich płodów na części zamienne. Choć jutro, kto wie? Przy odpowiednich potrzebach i odpowiednio sfinansowanej, postępowej kampanii medialnej, może zaczną nas przekonywać do starych, sprawdzonych sposobów walki z niedożywieniem. Już słyszę te dyskusje i widzę te oblicza pseudonaukowych gdakaczy, gotowych do głoszenia każdej idei, w imię walki z ciemnogrodem. Może powstać co prawda pytanie, kto kogo będzie zjadał, ale to marginalny problem techniczny. Ekonomiści pewnie zaczną nawoływać do konsumowania bezrobotnych. Z jednej strony podaż niedrogich protein, z drugiej, porządkujemy rynek pracy. Siła postępu jest ogromna. Tylko te konsekwencje. Nieodgadnione. Pewnie za daleko wybiegłem w przyszłość, ale różne rzeczy już nasze oczęta oglądały i wciąż oglądają. Bywają chwile, że przestaję wierzyć (niech mi to będzie wybaczone), że Stwórca jest jedynie niezmierzonym miłosierdziem.
Czasem jawi mi się także, jako chłodny, ironiczny Kreator, który obserwuje z niejakim rozbawieniem całą tą naszą cywilizację, przez laboratoryjne szkiełko. I podrzuca nam jakiś wirus jak kolejną plagę egipską, jak delikatne ostrzeżenie przed samozagładą. Taki, mniej więcej, teleturniej. Tyle, że na niewyobrażalną skalę.
Niewyobrażalną dla nas.
ANDRZEJ BŁASZCZYK