Nie będzie wielkim odkryciem stwierdzenie, że Częstochowa, jak i jej okolice nie są zbyt silnym ośrodkiem piłki nożnej w Polsce.
Najlepsza drużyna naszego regionu – Raków Częstochowa gra na co dzień w zaledwie trzeciej klasie rozgrywkowej. Piłka nożna jest jednak wszechobecna, każda gmina, niemalże każda wioska ma swoją drużynę, która co tydzień wyzwala lokalne emocje, integruje mieszkańców najmniejszych mieścinek. I nie o zaszczyty, puchary i wielkie pieniądze tu chodzi. Liczy się dokopanie rywalowi zza miedzy, pooglądanie na boisku kolegi, syna sąsiada. Częstochowski Okręgowy Związek Piłki Nożnej jest odpowiedzialny za prowadzenie rozgrywek ligi okręgowej, oraz dwóch grup zarówno w A, jak i B klasie, co łącznie w sezonie 2011/2012 daje liczbę 62 drużyn. Najmniej liczna jest grupa II B klasy, w której występować będzie (inaugurację sezonu wyznaczono na najbliższy weekend) raptem sześć zespołów. W grupie I drużyn będzie prawie dwa razy tyle, bo jedenaście. – Na pewno sześć drużyn to nie jest optymalna liczba, ale realia tej ligi są takie, że trzeba się liczyć dosłownie z każdą złotówką i skład grup jest dobierany tak, aby wyjazdy były możliwie jak najbliższe. Połączenie wszystkich w jedną grupę nie byłoby dobre, ponieważ dla niektórych zespołów mogło by się okazać zbyt drogim rozwiązaniem – przekazuje nam działacz Kmicica Kruszyna pan Jerzy Rachwalik. – Wszystko to jest działalnością społeczną, roczny koszt utrzymania drużyny waha się między 12, a 16 tysięcy złotych. Zawodnicy czasem sami dojeżdżają na mecze własnymi samochodami. Bogatsze kluby stać na zatrudnienie trenera, u nas w Kruszynie niestety tak dobrze nie jest. Nie posiadamy też niestety własnego lokum, podobnie jak inne kluby od lat próbujemy walczyć o zmianę tego niekorzystnego stanu rzeczy, ale jak do tej pory jest to walka z wiatrakami. Posiadamy drobnych lokalnych sponsorów, którzy pomagają jak mogą, jeśli ktoś przekaże 2-3 tysiące złotych na klub rocznie to można o nim powiedzieć „super-sponsor”. Kiedy przychodzi sobota czy niedziela i jest mecz to dla mieszkańców jest to w zasadzie jedyna rozrywka, więc przychodzą na nasze mecze. Czasem jest to 60, czasem 80, a bywa, że i 100 osób. Na trybunach nie zdarzają się żadne ekscesy, szczerze mówiąc to bardziej nerwowo jest na samym boisku. Czasem sędzia sobie nie radzi, wtedy zawodnicy sami potrafią sobie wymierzać sprawiedliwość – relacjonuje nam dalej pan Rachwalik.
Na boiskach najniższych lig często dochodzi też do bardzo komicznych zdarzeń. – Raz podczas meczu jeden zawodnik poczuł potrzebę fizjologiczną, a wokół boiska nie było toalety. Nie informując sędziego zszedł on po prostu z płyty, wsiadł na rower i pognał do domu. W pewnym momencie sędzia nie mógł się go doliczyć i zaczął się zastanawiać, czy nie ukarał kogoś czerwoną kartką. W tym momencie jednak ów delikwent właśnie wrócił i lżejszy, bez zbędnego balastu znów był gotowy do gry – przekazuje nam jeden z piłkarzy Iskry Mokrzesz. Z kolei zawodnik innej drużyny opowiada nam jak to kiedyś jeden arbiter tak „dobrze” sędziował mecz, że w pewnym momencie kibice zgromadzeni na trybunach wbiegli na boisko i zaczęli go gonić. Chyba tylko dlatego udało mu się w jednym kawałku wrócić tego dnia na kolację, iż był szybszy od „kibiców”, a sołtys miejscowości, w której był mecz ukrył go we własnej stodole, skąd odebrała go i odwiozła do domu policja.
Jak widać najniższe ligi przynoszą swoim sympatykom wiele zabawnych zdarzeń, ale także czystych sportowych emocji. Tam nie gra się dla kasy i sławy. Ważniejsza jest możliwość spędzenia czasu w gronie znajomych, sportowego wyładowania emocji po całym tygodniu nauki, czy pracy. Choćby z tego powodu warto poświęcić tym rozgrywkom chwilę czasu i uwagi.
Mariusz Rajek