Rozmowa z Nikolą Modrof i Bartłomiejem Modrof – córką i tatą – aktorami z grupy „Warsztatów teatralnych dla dorosłych” w Teatrze im. Adama Mickiewicza w Częstochowie

Oczywiście muszę zapytać: jak to się zaczęło?
NIKOLA MODROF – Zaczęło się ode mnie i etapowych warsztatów młodzieżowych, prowadzonych kolejno przez kilku aktorów, między innymi: Antoniego Rota, Teresę Dzielską, Sylwię Oksiutę-Warmus, Marka Ślosarskiego, a na którymi piecze miała dyrektor literacki w Teatrze im. Adama Mickiewicza Ewa Oleś. Do uczestnictwa w nich, widząc moje zainteresowania, zachęciła mnie mama. Przetrwałam kilka edycji, a tato podłapał ode mnie bakcyla.
Teatralna edukacja dała Pani zapewne motywację do zdyskontowania zdobytej wiedzy.
N.M. – Tak, już w V Liceum Ogólnokształcącym im. Adama Mickiewicza w Częstochowie, które ukończyłam, byłam w grupie musicalowo-teatralnej „Mik Art Grup” oraz grupie teatralnej „Pół żartem, pół serio”. Wystąpiłam w musicalach: „Koncert baśniowy Disneya” i „My American Dream”, także w przedstawieniach teatralnych podczas szkolnych apelów.
I jak Pani wspomniała, tato połknął bakcyla…
BARTŁOMIEJ MODROF – Tak było. Dyrektor Ewa Oleś, którą nota bene znam od dziecka, bo razem się wychowywaliśmy na jednym osiedlu, sześć lat temu zaproponowała mi udział w „Teatralnych warsztatach dla dorosłych”, które wówczas dopiero się rozkręcały. A że bakcyla artystycznego odziedziczyłem w genach, bo moi rodzice byli muzykami – mama piosenkarką, tato – saksofonistą, to podjąłem wyzwanie. Mama w latach 70. wystąpiła na Festiwalu w Opolu. Niestety, oboje rodzice nie żyją, ale ich pasje pozostają ze mną. Kiedy więc Ewa do mnie zadzwoniła, poszedłem, zobaczyłem i zostałem. Warsztaty kompleksowo prowadzi Marek Ślosarski. W doborze tekstów wspiera go Ewa Oleś, muzycznie – Marzena Lamch-Łoniewska, a ją – gitarzysta Michał Walczak. W tym roku dołączył saksofonista Łukasz Kluczniak. Warsztaty są płatne, kosztują miesięcznie 350 zł i trwają cztery miesiące. Każdy cykl zakończony jest spektaklem. Marek rozpisuje scenariusz, dobiera utwory, teksty, dzieli na poszczególnych członków warsztatów, łącząc nas w duety, grupy w zależności od scenariusza.
Ile już było takich spektakli?
B.M. – Łącznie osiem, ja brałem udział w czterech, bo uczestniczyłem w czterech edycjach. Pierwszy mój spektakl to „Małe stacyjki” i kolejne: „Ulica Miła”, „Kabaret. Próba” i w tym roku „Sielsko anielsko”. Każde przedstawienie wystawiane jest na scenie kameralnej Teatru około 5-6 razy plus próba generalna. Bilety na nie są płatne, dostępne w kasie, jesteśmy ujęci w repertuarze.
Czy poszczególne cykle warsztatów posiadają nazwy własne?
B.M. – Obowiązująca nazwa to „Warsztaty teatralne dla dorosłych”. Raz Ewie Oleś zrodził się pomysł na nazwę „Do trzech razy sztuka”, ale było to związane z okresem pandemii, w którym warsztaty były zawieszane i dopiero za trzecim razem udało się je uruchomić.
Co dało Panu uczestnictwo w warsztatach pod okiem tak znamienitych artystów?
B.M. – Przede wszystkim występowanie na scenie daje nieprawdopodobną adrenalinę. Scena, magnetyzm, backstation. Poza tym, nasza grupa jest wspaniała, jesteśmy bardzo zżyci. Tworzymy rodzinę teatralną. Jest już w niej Nikolka; dołączyła jak uzyskała pełnoletność. Tych rodzin jest więcej, bo należę także do grupy Adama Hutyry „Z łapanki”, która działa przy Akademickim Centrum Kultury w Klubie „Politechnik”. Tu powstała sztuka „Mąż zmarł, ale już mu lepiej”. To czarna komedia, w której gra trzynaście osób. Rok temu z grupą pana Adama zrobiliśmy spektakl „Rzeka”, też w ACK.
Zatem czuje się Pan już wytrawnym aktorem?
B.M. – Ta aktywność to przede wszystkim samorozwój i spełnienie się. Otwieranie na nowe doświadczenia, choć zawsze byłem otwarty na świat, nie byłem osobą skrytą, introwertyczną. Co to daje? Pewność siebie, odwagę, Odporność na stres. Na scenie mogę zrobić rzeczy, których nie zrobiłbym nigdy w życiu codziennym, na przykład wyjść niekompletnie lub dziwacznie ubranym, w szlafroku, płetwach czy rajtuzach. Dla wielu z nas warsztaty są swoistą terapią, niektórzy nie mogą wyjść z podziwu, że na coś się odważyły i dały radę.
Warsztaty dały Panu pierwszy kontakt ze sceną?
B.M. – Można powiedzieć, że tak, ale w zasadzie pierwszy kontakt ze sceną miałam jako 9-10-letni chłopiec, ponieważ rodzice mieli zespół muzyczny i grali po weselach, na które mnie zabierali. Należeli do sceny „Estrada”, zrzeszającej muzyków. Grali w Klubie „Studnia”. Dzisiaj byliby artystami wysokich lotów, ale kiedyś trudno było się przebić, więc dorabiali grając na weselach. Choroba mamy to przerwała, tato porzucił muzykę, bo inne priorytety stanęły przed rodziną.
A teraz Pani Nikola gra z tatą..
N.M. – Tak, do grupy taty dołączyłam po 2020 roku, przeszłam pozytywnie castingi i zaczęłam od „Ulicy Miłej”, potem wspólnie zagraliśmy w „Kabarecie Próba” i „Sielsko anielsko”, czyli jestem już trzy sezony.
I jak się gra z tatą?
N.M. – Fajnie. Nie dostajemy bliskich ról, raczej się mijamy na scenie, ale sama atmosfera na próbach jest bardzo przyjazna, jesteśmy w stanie się dogadać. Grupa bardzo nas podziwia, jako rodzinę i jako kolegów z teatru, bo w momencie, kiedy przekraczamy próg drzwi teatralnych jesteśmy kolegami po fachu, z pracy… Spędzamy dzięki temu więcej czasu ze sobą.
To z pewnością buduje jeszcze większą więź między Wami?
B.M. – Tak. Ale same role są przeróżne, tu jest jakiś romans…
N.M. – Ale nie między nami, oczywiście (śmiech)
B.M. – Oczywiście. W teatrze sprawdzamy się w różnych rolach. Na przykład z koleżanką graliśmy związek zakochanych, jakieś zaloty. Miałem też scenkę ekshibicjonisty. Takie role grać przy córce, to jest dość trudne, ale teatr, mimo że jesteśmy amatorami, traktujemy profesjonalnie. Czy jest rola grzeczna, czy niegrzeczna, to trzeba ją zagrać.
Wiąże Pani aktorstwo z przyszłością?
N.M. – Tak. We wrześniu kończę 20 lat i jestem na drugim roku w dwuletniej Szkole Aktorskiej SPOT w Krakowie, na wydziale aktorskim. Oczywiście chcę studiować w wyższej szkole. Dwukrotnie już próbowałam do teatralnych szkół publicznych w różnych miastach, w Łodzi, Krakowie, we Wrocławiu, niestety z przykrym skutkiem. Jednak nie poddaję się, będę startować w kolejnym roku, a póki co kształcę się w aktorstwie w studium i biorę udział w warsztatach w naszym teatrze. Mam też umiejętności wokalne. Występowaliśmy charytatywnie dla Fundacji „A jutro” Dzieci Autystycznych, prowadzonej przez Martę Niciejewską.
B.M. – Razem zrobiliśmy spektakl „Kraina lodu”, który obejrzało prawie 1300 dzieci, w tym także z przedszkoli integracyjnych. Odbył się też koncert, z udziałem Pawła Łowickiego, Kuby Bogiąga z zespołem „Ampera”. Śpiewałem w nim razem z córą. W tym roku Marta Niciejewska zrobiła koncert „Tribute to Agnieszka Osiecka”. 17 października odbędzie się w Poraju w Kinie „Bajka”.
A Pan, jakie nadzieje wiąże z aktorstwem?
B.M. – Traktuję to hobbystycznie. Nie jestem po szkole aktorskiej, mam 47 lat.
Ale głos ma Pan bardzo aktorski…
B.M. – Nie miałem żadnej lekcji z emisji głosu, to chyba dziedziczne. Mama miała niski głos, tata też. Jak dotąd w Klubie Politechnik, gdzie gramy bez mikroportów i mikrofonów, nie mam kłopotu z siłą głosu, jest on dobrze słyszalny.
Jakie marzenia mają Państwo w związku z działalnością w teatrze?
N.M. – Moim marzeniem jest dostanie się do szkoły teatralnej, choć mam też niewielkie doświadczenie filmowe. Udało mi się już wystąpić w jednym z odcinków „Detektywów”, zagrałam w rolkach promujących Festiwal Piotra Machalicy i Festiwal „Frytka OFF”. Powoli portfolio związane z występami przed kamerą się tworzy, ale zdecydowanie chciałabym występować w teatrze, mieć stały etat, osiedlić się.
A Pan, o czym marzy?
B.M. – Na co dzień pracują jako przedstawiciel handlowy, zatem czasu na dodatkowe zainteresowania nie mam zbyt dużo, ale bardzo chcę się rozwijać artystycznie, grać dalej i przynależeć do grupy w Teatrze im. Adama Mickiewicza i „Z łapanki”. Dużo satysfakcji dają mi projekty muzyczne, wziąłem też udział w przygodzie lektorskiej, gdzie podkładałem głos w programie szkoleniowym BHP dla dużej firmy w Częstochowie. Chętnie wspieram fundacje, ostatnio wystąpiłem w reklamie Fundacji „Psia Duszka”, zajmującej się adopcją piesków. Zagrałem także z córką w rolce „Frytka OFF” oraz jeszcze z dwiema koleżankami z warsztatów – Pauliną i Kasią – w rolce promującej Festiwal im. Piotra Machalicy. To chciałbym dalej robić.
A jak Państwo odnoszą się do klasyki w teatrze, której w zasadzie nie ma. Sceny tętnią współczesną sztuką. Nie marzycie o wielkiej klasyce?
B.M. – Może z czasem, ale to zależy od prowadzących. Jeśli chodzi spektakl Adama Hutyry „Mąż zmarł, ale już mu lepiej” do tekstu Izabeli Degórskiej, to ma on rysy dramatu o złożonych emocjach. Jest tu śmiech, płacz, żart miesza się z tragedią.
N.M. – Tu na przeszkodzie staje liczba osób. W grupie mamy 24 osoby i każda powinna być na scenie, zatem spektakle muszą być złożone w wielu postaci. Ja oczywiście chciałabym grać dramaty, edukuję się w tym kierunku. Dodam jednak, że Marek Ślosarski stara się tak budować scenariusze, aby zahaczać o teksty z klasyki, np. z „Wesela”.
Czy są przyjęcia do Państwa grupy?
B.M. – Teraz, gdy zyskaliśmy rozgłos, to przychodzą chętni, ale nabór jest znikomy. Sporadyczny, na zasadzie rotacji. Jeśli ktoś z różnych powodów zrezygnuje, wówczas jest nabór uzupełniający. Grupa liczbowo jest stała, ukształtowana.
Które z zagranych ról były dla Państwa najciekawsze, największym wyzwaniem?
B.M. – Wielkim wyzwaniem była pierwsza rola w „Małych stacyjkach”, ale każdy spektakl niesie nowe emocje i wyzwania. Jednak najbardziej wymagającym pod kątem ilości tekstu i piosenek był „Kabaret. Próba”, wypełniony dużą rozmaitością tekstów i tempem. Kilkukrotnie trzeba było się przebierać. Była to dodatkowa trudność, ale i atrakcja, bo zejść ze sceny z odpowiednią energią i potem wejść z powrotem z nowym wigorem jest trudno.
N.M. – Zazwyczaj w spektaklach Marka Ślosarskiego wszyscy jesteśmy cały czas na scenie, ci co akurat nie są aktywni siedzą z boku. Natomiast w spektaklu „Kabaret. Próba” schodziliśmy ze sceny, by powrócić w nowej odsłonie. Dodatkową trudnością było to, że role nie były ściśle sprecyzowane, lecz fragmentaryczne, utkane z symboli, archetypów.
B.M. – Na przykład z kolegą Maciejem Ormanem śpiewamy utwór „Jak artyści szli do nieba”, który kiedyś tworzyli Wiktor Zborowski i Marian Opania, a za chwilę wykonuję piosenkę „Upiorny twist”, gdzie gram człowieka szalonego, może nawet zboczeńca. To dla nas, aktorów, stanowiło wyzwanie i wielką próbę możliwości. Kolejnym przykładem zderzenia dwóch światów to wykonanie piosenek Osieckiej. Siedząc na ławeczce śpiewam sentymentalny utwór „Uciekaj moje serce”, a za chwilę z kolegami szalejemy przy utworze „Cyganek”.
Czyli wieka przygoda…
N.M. – Tak, dla taty to hobbystyczna przygoda, dla mnie przygotowanie do zawodu. W teatrze w tak krótkim czasie poznałam szereg wspaniałych osób, dzięki którym doświadczam idei i specyfiki teatru.
A jak mama i żona podchodzi do Państwa aktorskich osiągnięć?
B.M. – Mamy ogromne wsparcie ze strony żony, mamy Nikoli. Towarzyszy nam, kibicuje, jest naszym najwierniejszym fanem. Jest na wszystkich naszych spektaklach, koncertach, stara się zachęcać znajomych, aby przychodzili zobaczyć nas w teatrze. Zachęciła Nikolę do wejścia w teatr, ale także mnie. Stwierdziła, że powinienem spróbować. Wiedziała, że było to moje skryte marzenie i pomaga mi je spełniać.
Zatem warto spełniać marzenia, w każdym wieku.
B.M. – Warto. Rozpiętość wiekowa grupy w teatrze to 20–65 lat, a mimo to zespół ze sobą świetnie współpracuje. W grupie Adama Hutyry ja jestem najstarszy i gram z 16-17-latkami. To jest niezwykłe doświadczenie dla nas wszystkich. Uczymy się od siebie nawzajem.
Dziękuję za rozmowę
URSZULA GIŻYŃSKA