W 1867 r. kupiec Berek Kohn podjął najważniejszą decyzję swojego życia. Spakował rodzinny dorobek na kilka wynajętych furmanek i przeprowadził go z Wielunia do Częstochowy. Decyzja była ryzykowna. W Wieluniu Kohn prowadził sklep z artykułami piśmienniczymi; ulokowany blisko siedziby władz powiatowych służył pomocą petentom administracji. Nie tylko w stosowny papier mogli tu się zaopatrzyć obywatele, kupiec Kohn prowadził nieformalne biuro pisania podań ułatwiając klientom kontakt z rosyjską biurokracją.
W Wieluniu – stolicy największego w guberni piotrkowskiej powiatu – takich doradców było wielu. Stąd i decyzja Kohna. Reforma wprowadzona po powstaniu styczniowym wydzieliła z powiatu wieluńskiego odrębny powiat częstochowski. Nowy urząd, nowe problemy, nowe zapotrzebowanie na papier i umiejętność pisania podań do władz. Była także inna przyczyna. Przyczyna w nie najlepszym świetle dziś w naszych oczach stawiająca kupca z Wielunia. W odwecie za pomoc powstańcom władze carskie skonfiskowały drukarnię Jasnej Góry. Maszyny drukarskie wystawione zostały na licytację. Dla Berka Kohna powstanie było nieszczęsnym wydarzeniem; życie jednak toczy się dalej, czemuż więc nie skorzystać z okazji i nie spróbować sił w przemyśle litograficznym.
I tak oto Berek Kohn przybywa do Częstochowy. Razem ze swoim wspólnikiem Adolfem Oderfeldem wykupuje pustą parcelę po przeciwnej, niż dworzec, stronie torów kolejowych. Drukarnia została uruchomiona w 1869 r. Jako przemysłowcowi Kohnowi nie wypada już używać imienia Berek, właściciel drukarni podpisuje się jako Wilhelm. W tym samym 1869 r. rodzina Kohnów świętuje także inne ważne wydarzenie – na świat przychodzi syn Wilhelma – Jakub.
Częstochowa w tym czasie była prowincjonalną dziurą, mniejszą od powiatowego Wielunia, czy gubernianego Piotrkowa. Około 10 tys. mieszkańców, 800 domów, w tym zaledwie 300 murowanych. Przy Alejach wznosiło się zaledwie kilkanaście piętrowych kamienic. Większość zabudowy stanowiły małe parterowe domki, często drewniane, kryte strzechą. W latach sześćdziesiątych wybrukowano Aleje, wykopano wzdłuż nich rynsztoki puszczając nimi domowe ścieki. Prócz Alei jedynie kilka ulic na Starym Mieście posiadało bruk (Kozia, Nadrzeczna), pozostałe stanowiły widok dość żałosny, zwłaszcza jesienią, gdy tonęły w błocie. Największym skarbem miasta była czysta woda – podskórna, zanieczyszczona ściekami, była przyczyną częstych epidemii. Mieszkańcy z dumą więc mówili o inwestycji z 1860 r. – zamontowaniu na Starym i Nowym Rynku czterech pomp ssąco-tłoczących sprowadzonych specjalnie z Warszawy.
Przemysł częstochowski ogółem zatrudniał 24 robotników. Znacznie więcej naszych mieszczan utrzymywało się z pracy na roli. Ten stan naszego miasta warto mieć w pamięci. Przyjazd Berka (Wilhelma) Kohna miał bowiem dla nas znaczenie ogromne. Kupiec z Wielunia posiadał coś, czego brakło mieszczanom z prowincjonalnego ośrodka. Szerokie kontakty w świecie finansów i biznesu; umiejętność wykorzystania ich dla dobra miasta i – co oczywiste – własnego przedsiębiorstwa.
Imponujący był jego pierwszy pomysł. Uruchomiona drukarnia miała przejąć rynek wydawnictw dewocyjnych po zlikwidowanej drukarni Jasnogórskiej (zaskakujący pomysł kupca żydowskiego pochodzenia). By zaś uniezależnić się od dostawców surowca i sprostać zapotrzebowaniu Kohn zdecydował o budowie papierni. Pomysł “sprzedał” kupcowi berlińskiemu Karolowi Ginsbergowi (inwestującemu w tym samym czasie w budowę fabryki bawełnianej w pobliskim Zawierciu). Pomysł przy tym to “furda”, spójrzmy na realizację.
Od wschodu Częstochowę otaczały rozlewiska Warty. Ich szerokość wahała się od 0,5 do 3 km, stanowiąc naturalne umocnienie starego grodu. Jedyna możliwość przeprawy istniała przy Starym Mieście (ul. Mostowa). Na południe od Starówki ciągnął się malaryczny pas bagien, rozlewisk, starorzecza. W ciągu kilku lat przełomu 60/70, lat XIX w., Kohn wspólnie z Ginsbergiem przeprowadzili największą w naszym mieście regulację rzeki. Ujęto Wartę w ramy kanału, by ochronić przed powodzią dobudowano kanał Ulgi; nowy przebieg zyskała także rzeka Kucelinka. Siła uregulowanej wody skierowana była na napędzanie potężnych “amerykańskich” młynów kruszących drewniany surowiec, przetwarzających celulozową miazgę w papier. W papierni zamontowano pierwszą w naszym mieście maszynę parową. Młyn zatrudniał 25 osób, papiernia dalszych 67.
Określano to jako “grynderstwo”. Było w tym coś niesamowitego, coś co upodabniało naszych pierwszych przemysłowców do Corteza (palącego statki, by uniemożliwić swojemu wojsku ucieczkę z Meksyku). “Ja nie mam nic, ty nie masz nic – razem mamy tyle, by postawić fabrykę”. Wilhelm Kohn nie miał wiele więcej niż pomysł. Przyznać trzeba, że ten pomysł, czy raczej kilka pomysłów wynikających jeden z drugiego, był genialny. Docenić też trzeba odwagę żydowskich finansistów angażujących się w szaleńcze przedsięwzięcia w prowincjonalnej Częstochowie.
Drukarnia zorientowana na potrzeby przybywających do Częstochowy pielgrzymów wymagała papieru. Powstała zatem papiernia. Papier produkowano z odpadów drzewnych, więc równolegle można uruchomić przetwórstwo drewna – kapitał pozyskany od galicyjskich finansistów, Markusfeldów, Kohn angażuje w wytwórnię mebli. A skoro są meble i jest papier: Adolf Markusfeld i jego syn Henryk budują fabrykę obić papierowych i papieru kolorowego. W mieście, gdzie przed 1867 r. największa fabryka (mydła i świec) zatrudniała aż trzech robotników – przybyły z Wielunia kupiec rozpoczął budowę przemysłu.
Nie o Wilhelmie jednak ma być nasza opowieść, lecz o jego synu – Jakubie. Można mniemać, że przyszłość Jakub Wilhelm widział jako prowadzącego rodzinny interes – drukarnię przy al. Wolności. Jakub skończył gimnazjum rządowe (dziś w tym samym gmachu mieści się liceum im. Sienkiewicza). Potem wyjechał do Niemiec, by tam poznać dobrze sztukę litograficzną. Po powrocie rozpoczął pracę
w ojcowskiej firmie. Być może zatem stałby się znanym w mieście i okolicach mistrzem sztuki drukarskiej, za tym przemawiało i wykształcenie, i wykazywana pracowitość. Tak się jednakże złożyło, że w 1890 r. wstąpił jako ochotnik – szeregowiec w szeregi częstochowskiej Straży Ogniowej.
Czym była ówczesna Straż? Oddajmy głos samemu Jakubowi Kohnowi (fragment monografii Straży napisanej w 40-lecie jej istnienia): “Uprzytomniejmy sobie teraz pożar w miasteczku, nie posiadającym do dziś Straży Ogniowej. Złowrogi alarm grzechotkami i biciem w dzwony kościelne zrywa z posłań mieszkańców miasta, biegną oni do miejsca pożaru, tworzą zbiegowisko, lecz pomocy żadnej nie udzielają, kominiarze nadbiegają z narzędziami miejskimi, lecz okazują się one zniszczone, sikawki nie działają, beczki są rozeschnięte. W trakcie jednego z pożarów, gdy dzięki takiemu bezwładowi, cała dzielnica miasta w niwecz obróconą została, trzech obywateli powiedziało sobie, że tak dalej być nie może”. Tak dalej być nie mogło – przypomnijmy, że w 1870 r. jeszcze większość częstochowskich domów była drewniana. W gęsto zabudowanym Starym Mieście każda iskra zrodzić mogła nieszczęście.
Trzech obywateli – Julian Fuchs, Teodor Łagodziński, Franciszek Rychlicki. Ta trójka uzyskała od administracji carskiej zezwolenie na organizację Straży Ogniowej. 5 listopada 1871 r. (ten dzień przyjmuje się za początek naszych tradycji pożarniczych) na rynku miejskim stanęła drużyna ludzi jednolicie umundurowanych w granatowe, płócienne bluzy i czarne, skórzane kepi, z toporkami przy boku, z linami przez ramię. W tym samym dniu strażacy przeżyli swój chrzest bojowy gasząc pożar w ciasnej uliczce Starego Miasta.
Między bajki włóżmy opowieści o obywatelach naszego miasta wspierających każdą cenną inicjatywę społeczną. Że Straż była niezbędna – wiedzieli wszyscy; i mieszczanie, i samorząd miejski, i administracyjne władze rosyjskie. Wiedza jednak, to nie wszystko. Obywatele miasta Częstochowy sercem popierali – ale sięgnąć im do kiesy było trudniej. Widać, dopóki się ich własny dom nie palił Straż uważali za niezbyt potrzebny ozdobnik. Widać to po bilansie dochodów Straży. Główne wpływy (w ciągu czterech pierwszych lat – 2723, 42 ruble) pochodziły ze składek własnych członków. Kasa miasta dołożyła do tego 1000 rubli. Ofiarność obywateli przyniosła… 13 rubli. To, że Straż wyekwipowana była w jednolite mundury, że posiadała niezbędny sprzęt: 8 sikawek większych, dwie sikawki małe, beczkowozy, drabiny, bosaki, topory, wiadra – było głównie zasługą składek ochotników. Doszło do tego, że w 1875 r. Teodor Łagodziński napisał prezydentowi Makowieckiemu, że ze względów finansowych istnienie straży “jest niemożebnym”. Zarząd Straży na ręce prezydenta złożył dymisję, nie mogąc wywiązywać się ze swoich obowiązków. Prezydent w tej sytuacji zwrócił się do grona najbogatszych częstochowian; zastosował zatem sposób do dziś praktykowany. W spotkaniu na temat Straży uczestniczył m.in. Karol Ginsberg, Antoni Sieciński, Paweł Wolberg, Teofil Zapałkiewicz. Efektem było przyjęcie uchwały, że co roku mieszczanie płacić będą dobrowolną składkę w wysokości 800 rubli.
Uratowane zostały materialne podstawy istnienia. Lecz wkrótce po tym na częstochowskich strażaków spadły kolejne problemy wynikające z “humorów” carskiej biurokracji. Biurokracja (znamy to doskonale) z przyjemnością spychała troskę o bezpieczeństwo na ramiona obywateli. Ale jak kość w gardle tkwiła jej zawsze każda forma samoorganizacji społecznej. Szykany wobec częstochowskiej straży wystawiły jej żałosne świadectwo. Zakazono m.in. obchodów dziesięciolecia. Sam gubernator piotrkowski Kachanow alarmował, że strażacy w swojej siedzibie będą… czytać gazety. Zarzuty spowodowały, że z funkcji naczelnika ustąpić musiał założyciel Julian Fuchs. Ten sam los spotkał jego następcę, Floriana Kieslicha, nie darowano mu “klerykalizmu”, faktu, że zafundował Straży chorągiew z św. Florianem. W 1884 policmajster rosyjski tak arogancko wtrącił się w dowodzenie akcją gaszenia pożaru, że wściekli strażacy omal nie zdecydowali o samorozwiązaniu. Trzy lata później – dekret władzy carskiej uniemożliwił członkostwo w Straży cudzoziemców. A cudzoziemcami – posiadaczami obywatelstwa innych zaborów dawnej Polski była większość zasłużonych dla miasta przedsiębiorców – Adolf Markusfeld, Wilhelm Brass (farbiarnia), Florian Kieslich, bracia Goldstein (fabryka worków jutowych).
W 1890 r., gdy młody Jakub Kohn wstępował na ochotnika do straży formacja przeżywała poważny kryzys. Naczelnikiem był właściciel hotelu “Polonia”, Ignacy Tomczyk, prezesem znany rejent Władysław Małkowski (stryj założyciela harcerstwa). Liczba ochotników spadła ze 120 osób w 1878 r. do 94. Zakaz działania w straży cudzoziemców spowodował, iż wpływy z dotacji obywatelskich znacząco spadły. W 1894 r. powstał Wszechrosyjski Związek Straży Pożarnych. Nacisk władzy administracyjnej wymuszał na zarządzie naszej formacji przystąpienie do rosyjskiego związku. Takie to były czasy… Świadectwem ich było “ufundowanie” przez społeczność lokalną ogromnego pomnika cara Aleksandra III pod Jasną Górą.
W różny sposób różni ludzie odkrywają swoją drogę do Polski. Faktem jest, faktem dla nas zdumiewającym, że Jakub Kohn, syn żydowskiego kupca i przedsiębiorcy, syn tegoż samego Wilhelma, który majątek zrobił dzięki sankcjom dotykającym Jasną Górę po powstaniu styczniowym, ten sam Jakub Kohn stał się nieformalnym przywódcą patriotycznego ruchu wewnątrz naszej straży ogniowej. Zostaje wybrany naczelnikiem w 1894 r., rok później wybrany zostaje do Zarządu. Doprowadza do odrzucenia propozycji, by częstochowska Straż wstąpiła do rosyjskiego związku. Równolegle nawiązuje konktakt z innymi polskimi strażami. Próbuje organizować zjazd straży pożarnej w Piotrkowie; jest to próba zrealizowania idei powołania polskiego związku straży pożarnych.
Próba jeszcze nie udana. Lecz wyznaczająca przyszłość i rolę w tej przyszłości Częstochowy. /cdn./
JAROSŁAW KAPSA