Ostatni rok drugiego tysiąclecia nie miał nadzwyczajnych notowań u tzw. przeciętnego obywatela. We wszystkich niemal rozmowach z okazji składania życzeń dominował ton markotny, połączony z niejaką mściwością w stosunku do Starego, że ten się wreszcie kończy. Przynajmniej ja osobiście odniosłem takie wrażenie. Odbiegało to znacznie od oficjalnych komunikatów, że gospodarka ma się nieźle, kurs złotego jest mocny, a na giełdzie przyrasta. Ale tak to już najczęściej bywa. Kursy swoją drogą, a pusta miska i dziury w butach swoją. Nie znaczy to wszakże, aby kiepskie odczucia wobec ostatniego roku przenosić na całe minione Millenium. Zdarzyło się w tym czasie trochę dobrego. Chociażby dwa Zjazdy w Gnieźnie, za Chrobrego i Buzka, rozpad ZSRR, czy remont wiaduktu na Stradomiu – że posłużę się przykładami pierwszymi z brzegu. Tymczasem, jak mówi historia, nastroje u schyłku I-ego Tysiąclecia po narodzeniu Chrystusa były daleko gorsze. Panowało wtedy dość powszechne przekonanie, że rok 1000 oznacza niechybny koniec świata. Bydło ryczało, na niebie wypatrywano komety, a znaczna część populacji oddawała się radykalnej ascezie, biczowaniu i postom. Tym razem, sądząc po ruchu w supermarketach, asceza i posty miały raczej charakter marginalny, zaś co do biczowania, to w grę wchodziły jedynie bicze wodne w gabinetach odnowy, dla co zamożniejszych balowiczów sylwestrowych. A przecież i tym razem nie brakowało złowróżbnych znaków. Na kontynent europejski dotarła choroba wściekłych krów, pękło serce dzwonu Zygmunta, a klub Wisła Kraków stanął przed widmem bankructwa. Wszystko to jednak wytłumaczono szybko, racjonalnie, unikając zbędnych dywagacji i refleksji. Nasza cywilizacja jest optymistyczna, pewna siebie, zblazowana, przeładowana informacją i kto wie czy nie głupsza od poprzednich. Gdyby koniec świata, miał w istocie nastąpić, to przynajmniej w pierwszej fazie, nie wzbudziłby nadmiernej sensacji. W gazetach i magazynach informacyjnych TV znalazłby się pewnie gdzieś między wiadomością o koncercie symfonicznym, a prognozą pogody. Choć przecie rozmaitych podsumowań, naukowych prognoz i wróżenia z fusów, w ostatnim czasie nie brakowało.Był ich nadmiar. Mnie w ucho wpadła jedna. Że to będzie wspaniały rok dla Polski, a klimat ociepli się do tego stopnia, że będzie u nas rosła roślinność cytrusowa i egzotyczna. Nie ukrywam, że taka perspektywa cieszy. Warownie jurajskie tonące wśród pomarańczowych gajów, bananowce i bananowcy w okolicach Myszkowa i kokosowe palmy, w miejsce jabłoni w Mstowie. Nic, tylko zakasać rękawy i zbijać kokosy.Na razie jednak nie wyrzucałbym do kosza książeczek z opłatami za ciepło i gaz, ponieważ te zmiany klimatyczne, to jeszcze kwestia czasu. Tak czy inaczej, mamy już Trzecie Tysiąclecie. W pierwszym jego dniu wyszedłem na spacer, podświadomie oczekując jakichś nadzwyczajności, ale nic specjalnego się nie wydarzyło. Śnieg pachniał jak dawniej, słońce świeciło ładnie, ale tradycyjnie, grupka meneli na rogu chwiała się pogodnie, a gawrony osowiałe siedziały na gałęziach drzew. Wszyscy wyglądali szykownie,ale kubek w kubek tak, jak w poprzednim Drugim Tysiącleciu. Niewykluczone, że końca świata nie będzie. Przynajmniej na razie.
Dan 2.01.2001 r.
ANDRZEJ BŁASZCZYK