Rozmawiamy z Martą Obuch, pochodząca z Częstochowy autorką książek, dziennikarką, fotografem. W księgarniach właśnie pojawiła się jej najnowsza powieść – „Metoda na wnuczkę”, nad którą patronat objęła „Gazeta Częstochowska”.
W kilku zdaniach, o czym przeczytamy w Pani książce?
– Lubię myśleć, że to pełna ciepła i humoru komedia kryminalna z ukłonem w stronę rodziny. Z jednej strony opisuję dość specyficzną, ale mam nadzieję, sympatyczną rodzinkę na czele z niezłomną babcią, z drugiej – perypetie kryminalne, w jakie zostają wplątani bohaterowie. A bardziej szczegółowo? Niejaki Adam Gryziewicz spotyka kobietę swych marzeń, ale dochodzi do nieporozumienia i nagle Adam z dentysty musi przeistoczyć się w romantycznego artystę malarza. Dodam, że oczywiście nie potrafi utrzymać pędzla w dłoni. Jego wybranka, Ewa, czyli tytułowa wnuczka, też ma co robić. Musi odnaleźć złodzieja zaginionego obrazu, uchronić brata przed małżeństwem z zołzą, wyswatać nieśmiałą przyjaciółkę i przeobrazić ją w zmysłową femme fatale, a przede wszystkim, chce dać pstryczka w nos zapatrzonemu w siebie Gryziewiczowi. Do tego zza grobu odzywa się prababcia Matylda…
A właśnie… Główny bohater Pani książki z dentysty staje się kimś zupełnie innym, bo artystą malarzem. To dość duży przeskok. Czy w realnym świecie też musimy udawać, żeby coś osiągnąć?
– Problem w tym, że nieustannie udajemy. Co gorsza, nawet przed sobą. Chcemy być lepsi niż jesteśmy w rzeczywistości, ale nie ma w tym niczego dziwnego. To jest bardzo trudne: bycie ze sobą w szczerym, nieustannym kontakcie. Mówienie sobie niewygodnej prawdy. Jest to trudne, ponieważ lepsze widzenie siebie jest chyba naturalnym mechanizmem napędowym człowieka. Mechanizmem energetycznym, gwoli ścisłości. I dlatego czasem sobie myślę, że rozwój oznacza działanie wbrew sobie. I na początku tej drogi jest się dla siebie najpierw wrogiem, złym krytykiem, intruzem. Później, kiedy zmieniają się tory myślowego działania, jest już w porządku. Tyle że to bardzo długi proces takie budowanie swojej wewnętrznej komunikacji zwrotnej. Ale wszystko co dobre i wartościowe ma na sobie metkę czasu, nie może być inaczej. To taki certyfikat jakości.
Tak, życie oferuje szeroką gamę jakości, profesji, zawodów, więc może spytam: dlaczego pisarstwo? I dlaczego komedie kryminalne?
– Marzenie, żeby zostać pisarką, towarzyszyło mi od najmłodszych lat, kiedy odkrywałam radość płynącą z tworzenia na papierze światów. Na początku naiwnych psychologicznie, ale ta pasja zawsze była we mnie żywa. Zresztą do dziś mam w szufladzie stosik zapisanych wtedy zeszytów. Później były studia, praca, a później bunt i postawienie wszystkiego na jedną kartę. Pisarską. Wyszła pierwsza książka. Dlaczego komedie kryminalne? Bo to był mój ulubiony gatunek jako czytelniczki, rzecz jasna.
Czy kryminały to dla Pani wyłącznie rozrywka, rodzaj gry z czytelnikiem? Czy może okazja do poszukania głębszego dna i refleksji nad dobrem i złem?
– Zawsze i wszędzie, czegokolwiek bym nie dotknęła – doszukuję się w świecie rządzących nim praw. Sprawia mi frajdę, żeby je odkrywać i rozumieć. Ale chodzi nie tylko o frajdę, chodzi również o system bezpieczeństwa. Staram się jak najwięcej o świecie dowiedzieć, żeby się w nim bezpiecznie czuć. Jednocześnie jest we mnie silna potrzeba, żeby się tym dzielić, bo czasem odkrywam naprawdę świetne rzeczy, dzięki którym można po prostu mniej cierpieć. Czemu zachłannie zostawiać to tylko dla siebie?
Dobrze, może w takim razie podzieli się Pani ze mną tajemnicą warsztatu pracy pisarza? Jak przebiega proces tworzenia?
– Najpierw jest oczywiście rozeznanie tematu. Gromadzę wiedzę, przepytuję specjalistów, czytam, oglądam programy, filmy. Później powstaje plan z rozpisaniem na główne wątki i portret psychologiczny postaci – bardzo ważna kwestia. Na koniec siadam do komputera i ustalam limity stron, najczęściej są to dwie strony tekstu na dzień. Piszę, akcja się rozkręca, wena na mnie spływa, albo i nie (śmiech), książka zaczyna w mojej głowie żyć. Ta koncentracja jest niezbędna i utrudnia mi wykonywanie innych obowiązków, ale co robić. Kiedy robię dużo, robię jeszcze więcej, kiedy robię mało, robię jeszcze mniej…
A jak wygląda pisarskie otoczenie Marty Obuch, co Pani lubi mieć obok, a co podczas pisania przeszkadza?
– Tak naprawdę ważne jest dla mnie podczas pisania jedno. Porządek na obiekcie, he, he. Kiedy zaczynam generalne porządki przed rozpoczęciem nowej książki, przyjaciółka mówi, że zamiatam pustynię. To taka nasza metafora przygotowania przestrzeni twórczej. Nie mam pojęcia, skąd się to bierze, może to jakaś neuroza, cholera wie. A może niweluję w ten sposób źródła zakłóceń. Jak wygląda otoczenie… Wielki stół, dużo książek, do których mogę w każdej chwili sięgnąć. Brak domowników. To w salonie. W kuchni, gdzie również tworzę, jest po prostu przytulnie. Każdy przedmiot o czymś mówi, każdy jest tam, bo przywiodło go do mojego domu przeznaczenie. Goście uwielbiają to miejsce. Ja również. Tam zamykam się w weekend, kiedy dom jest pełen.
Ukończyła Pani szkołę wojskową, ale z drugiej strony uczy Pani fotografii, pisze.. Skąd to połączenie?
– Hm, może jestem kobietą pełną skrajności? To chyba nie do końca żart, faktycznie stawiam w życiu na różnorodność, tylko wtedy jest ciekawie, tylko wtedy można marzyć o pełni…
Czy autor oprócz pisania książek też je czyta?
– Nie może być inaczej, nieustannego czytania wymaga choćby sam proces redakcyjny, który wieńczy wydanie. Osobiście każdy nowy dzień pracy rozpoczynam od lektury tego, co napisałam poprzednio – chodzi o dystans. Nanoszę zmiany i pędzę z fabułą dalej. Kusi mnie, by czytać więcej, ale wtedy zaczyna się roztrząsanie, zastanawianie i to mnie czasem blokuje, bo stwierdzam, że napisałam bzdury. Staram się więc nie przesadzać, ważniejsze są nowe frazy. W sumie książkę czytam kilka razy podczas pisania. I na tym koniec. Nie zaglądam do niej po wydaniu drukiem. Po co, noszę ją przecież w środku. Chyba że są to fragmenty na spotkaniu autorskim, wtedy z przyjemnością siebie cytuję (śmiech).
Pani ulubiony tytuł?
– Gdybym miała zabrać na odludną wyspę jedną jedyną pozycję, którą będę musiała przeczytać wiele razy, miałabym problem, czy zabrać Kubusia Puchatka czy trylogię Miłoszewskiego. Naprawdę. Tę pierwszą kocham za mądrość i poczucie humoru, trylogię za nieprawdopodobną błyskotliwość i szczerość autora. Ale chyba postawiłabym na Puchatka, dodawałby mi na tym odludziu otuchy. To jedna z ważniejszych potrzeb, którą zaspokaja w moim przypadku literatura. A jeśli chodzi o własną powieść… Każda nowa książka wydaje mi się najlepsza, to jak z wydawaniem na świat dzieci. Każdą książką żyję, pochylam się nad nią, dopieszczam ją i cyzeluję. Ale gdybym musiała na którąś postawić, chyba byłby to Francuski piesek. Ewentualnie Metoda na wnuczkę. Potem Łopatą do serca, Miłość, szkielet i spaghetti… No i proszę. Tak to jest rozmawiać z pisarską… Pozdrawiam Państwa serdecznie, życzę odkrywania tekstów, które dotykają duszy. Wszystkiego dobrego!
Dziękuję za rozmowę.
NATALIA CIASTKO, Foto Katarzyna Tomczyk