Rozmowa z Tadeuszem Ekhardtem-Orgielewskim
– Kim jestem?
– „Medalikiem”.
– Aa, no tak! Oczywiście! Tu się urodziłem , tu się wychowałem. Tu skończyłem Politechnikę. Częstochowa to jest całe moje życie. Wprawdzie wyjechałem w 1977 r., ale gdy już mogłem przyjeżdżać, to jest od lat 90-tych, jestem tu bardzo często. Każdą niedzielę, każdą godzinę urlopu spędzam w Częstochowie.
– Czy grałeś jazz po wyjeździe do Niemiec?
– Nie, 22 lata w ogóle nie grałem, miałem przerwę. Robiłem zupełnie coś innego.
– Jak więc doszło do powstania zespołu Five O’Clock Orchestra?
– Przyjechałem na 50-lecie Politechniki Częstochowskiej, której jestem absolwentem. Spotkaliśmy się z kolegami, spróbowaliśmy trochę pograć, no i tak to się zaczęło. Doskonale pamiętam ten dzień: 24 IX 1999 r. Zagraliśmy na uroczystości 50-lecia naszej uczelni dla naszych kolegów i wtedy właśnie zrozumiałem, że jazz powinienem grać całe życie. Trudno, to życie tak mnie ukierunkowało, że wziąłem rozbrat z muzyką. Teraz nadrabiam ten czas w dwójnasób, a może nawet w trójnasób.
– Czy wyjechałeś z Polski legalnie, czy po prostu prysnąłeś?
– No, nie było to tak całkiem legalnie, ale nie można też powiedzieć, że prysnąłem. Wiesz, ja jestem muzykiem, nie politykiem, powiem więc tak: wyjechałem, bo nie wszystko w ówczesnej Polsce podobało mi się. Wierz mi, że wiele łez wylałem z tęsknoty za krajem i Częstochową. Nie wierzyłem, że kiedyś będę mógł tu wrócić. Jestem wielkim dłużnikiem Częstochowy, bo tu spędziłem najpiękniejsze chwile życia. Mieszkam w Aachen, ale serce mam w Częstochowie. Póki mi sił starczy, będę pracował, będę grał, aby mojemu miastu przydać splendoru.
– Podobno byłeś współpracownikiem „Gazety Częstochowskiej”?
– Tak. W latach 1972-73 wraz z kolegami, Jackiem Smoleńskim i Sławkiem Soińskim pisaliśmy i redagowaliśmy kolumnę studencką w „Gazecie”. To były takie różne śmieszne kawałki z życia studenckiego, z życia Politechniki i klubu „Politechnik”.
– Jesteś pomysłodawcą festiwalu jazzu tradycyjnego Hot Jazz Spring i jego dyrektorem artystycznym. Skąd wziął się pomysł tej imprezy?
– Bo chciałem, żeby coś się działo. Kocham tę muzykę. Ja ją może nawet nie tyle gram, ale nią żyję. Zbieram wszystkie możliwe materiały o jazzie tradycyjnym. Np. jeśli gramy jakiś utwór, to ja muszę wszystko o nim wiedzieć: znać jego genezę, kto i dlaczego napisał kto go grał itd.,
– Tadeuszu, sytuacja festiwali jazzowych w Polsce nie jest najlepsza. „Złotą Tarkę” przeniesiono z Warszawy do Iławy, upadł wrocławski „Jazz nad Odrą”… Czy nie było tak, że chciałeś zapełnić jakąś lukę? I czy Częstochowa jest tym najlepszym miejscem dla jazzu tradycyjnego?
– Słyszałeś, co powiedział na koncercie Henryk Majewski. Powiedział, że jeśli będziemy rozwijać się w takim tempie, to jak kiedyś stolicę kraju przeniesiono z Krakowa do Warszawy, tak stolicą polskiego jazzu tradycyjnego będzie nie Iława, a Częstochowa.
– Jak to zrobiłeś, że do Częstochowy przyjechały takie gwiazdy, jak trębacz Henryk Majewski, saksofonista Włodzimierz Halik, basista Janusz Kozłowski i jazzmani z Zachodu?
– Bo chętnie razem gramy, lubimy się i kochamy, jesteśmy kolegami. A przyjechali zagrać za tzw. psie pieniądze, bo… Tadek ich o to poprosił. Możesz jeszcze napisać, że ja sam na festiwalu – a jest to przecież już druga edycja – nie zarobiłem ani jednej złamanej złotówki. Wprost przeciwnie, kupę szmalu włożyłem. Ale ja to robię, no bo… trzeba to robić.
– Miło mi słyszeć, że stara gwardia nie żyje tylko szmalem. Ile jest kilometrów z Aachen do Częstochowy? Z tysiąc?
– Tysiąc dwieście. To są koszty i odległość, którą pokonuję samochodem w dwa dni. Teraz żona zabrała mi samochód, a ja jutro wsiadam w autobus i 20 godzin będę tłukł się w drodze do domu. Ale będę tu wracał.
– Zatem do jak najrychlejszego spotkania w Częstochowie
WALDEMAR M. GAIŃSKI