– rozmowa z dr Danutą Janda-Michową z Sofii, działaczką Polskiego Stowarzyszenia Kulturalnego-Oświatowego im. Władysława Warneńczyka w Bułgarii.
Należy Pani do pokolenia Polek-weteranek. Mieszka bowiem Pani w Bułgarii już ponad 40 lat…
– Moje drzewo genealogiczne wywodzi się z rodu Brochodzkich herbu „Prawdzic” przybyłych do Polski znad Renu przed wieloma wiekami. Pochodzę z Częstochowy, gdzie wyrosłam i gdzie ukończyłam gimnazjum im. J. Słowackiego.
Do Bułgarii przyjechałam, pierwszy raz, po 2 roku studiów Akademii Medycznej w Łodzi na wakacje w nagrodę od rodziców za dobre wyniki w nauce. Jechaliśmy do Złotych Piasków. Znajomi, z którymi przyjechałam, narzekali całą drogę, że mój duży bagaż opóźnia bardzo naszą podróż. Postanowiłam więc, zaraz po przyjeździe, zapłacić im za benzynę i się od nich uwolnić. Kiedy to zrobiłam i przeniosłam się w inną część wybrzeża, gdzie w Kraniewie udało mi się wynająć domek letniskowy.
Potem, już po urlopie, jadąc do Warny, by w biurze LOT-u kupić bilet powrotny do Polski, poznałam na przystanku autobusowym Bułgara, swego przyszłego męża. Razem też pojechaliśmy potem do biura, gdzie przeczytałam kartkę wywieszoną na drzwiach, iż wszystkie loty zostały wstrzymane z powodu zamknięcia granicy. Nic wówczas nie wiedziałam, że przyczyną zamknięcia granicy i odwołania lotów było wkroczenie wojsk Układu Warszawskiego do Czechosłowacji. Na szczęście mój bułgarski „Anioł Stróż” Canko był ciągle za mną. Canko postanowił udzielić mi wszelkiej pomocy, abym mogła wybrnąć z sytuacji, w której się znalazłam.
Została więc Pani w Bułgarii trochę dłużej?
– Razem też z nim, jego kolegami i koleżankami wróciliśmy znad morza do Sofii, by szukać pomocy w polskim konsulacie. Niestety i tam, na drzwiach, znalazłam kartkę z lakoniczną informacją, że na nieokreślony czas zamknięte są granice i nie kursują żadne pociągi ani samoloty. Miałam natomiast wielkie szczęście, że spodobałam się rodzicom Canka i że przyjęli mnie do swego domu. Nasze zaś wakacyjne zauroczenie przerodziło się w prawdziwą miłość.
Byłam bardzo przerażona takim stanem rzeczy. To była przecież połowa sierpnia, a od września zaczynały się zajęcia na uczelni i mogłam zostać, za nieobecność, skreślona z listy studentów. Jedna ze znajomych Canko była studentką medycyny. Zaczęłam więc myśleć o kontynuacji studiów w Bułgarii. W dziekanacie w Sofii powiedzieli mi, że mogę kontynuować tu dalsze studia, ale pod warunkiem, że zostanę mężatką. Kiedy mąż to usłyszał, to stwierdził, że trzeba szybko zawrzeć związek małżeński. Przygotowanie do ślubu trwały tydzień. Mężowi udało się załatwić wszystkie potrzebne dokumenty.
Została więc Pani niejako „zmuszona” do ślubu…
– Poszłam do polskiego konsulatu z informacją, że wychodzę tu za mąż i potrzebuję odpowiedniego zaświadczenia. Na wiadomość, że chcę wyjść za mąż za Bułgara polski konsul klęknął przede mną i poprosił, abym takiego błędu nie robiła, bo będę go w przyszłości żałować. Widząc jednak moją nieugiętą postawę wydał mi w końcu niezbędne zaświadczenie, bez którego nie mogła bym złożyć swoich dokumentów w tutejszym Urzędzie Stanu Cywilnego. Nasz ślub odbył się 25 sierpnia 1968 roku. Wzięła w nim udział cała rodzina Canka oraz jego przyjaciele. Mojej rodziny w Polsce, o naszych uroczystościach ślubnych, nie udało się nawet powiadomić.
W mojej ogromnej walizce, którą zabrałam na wakacje do Bułgarii, znalazłam sukienkę ze srebrnej lamy i srebrne pantofelki. Tak więc strój ślubny miałam gotowy. Matka Canko dała mi tylko swój piękny naszyjnik z pereł.
Po ślubie wróciła jednak Pani do kraju?
– Kiedy cztery dni po ślubie zaniosłam swoje dokumenty do dziekanatu Akademii Medycznej w Sofii dotarły do mnie informacje, że będzie jednak pociąg do Polski i że wszyscy mogą nim gratis wracać do domu. Podróż powrotna, przez ZSRR, trwała kilka dni. Jechałam w przepełnionym po brzegi korytarzu, siedząc na swojej walizce. W pociągu, którym wszyscy wracaliśmy do kraju okna i drzwi w przedziałach i na korytarzach były zamknięte i zapieczętowane. Kiedy zaś pociąg zatrzymywał się na jakiejś stacyjce, widzieliśmy radzieckich żołnierzy z bronią skierowaną do nas niewzruszonych na nasze prośby o napełnienie butelek wodą. A przecież w pociągu były i małe dzieci.
Kiedy wreszcie przyjechałam do kraju, to nie miałam nawet siły podnieść własnej walizki. Musiałam ją zostawić na dworcu. Rodzice byli szczęśliwi, że wróciłam cała i zdrowa. Wysłali nawet dozorcę na dworzec, aby ten odnalazł moja walizkę i przyniósł ją do domu. Tak też się stało. Kiedy zaczęłam rodzicom opowiadać o swoich wakacyjnych przygodach, moja mama, niby przypadkowo spytała mnie czy przypadkiem nie zrobiłam tam jakiegoś głupstwa? I czy nie wróciłam ze znajomymi z powodu jakiegoś Bułgara? Na takie pytanie nie byłam przygotowana zupełnie. Myślałam, że stopniowo przygotowuję rodziców do wiadomości o naszym ślubie. Z drugiej strony nie byłam nauczona kłamać, więc przyznałam się do wszystkiego. Nie przypuszczałam, że będzie to taki ciężki dla nich cios. Rodzice do końca życia mi tego nie wybaczyli.
Bułgarski mąż odwiedził następnie Panią w Polsce…
– Canko przyjechał do mnie niespodziewanie dopiero w maju następnego roku. Nie miał mojego adresu łódzkiego, gdzie nadal studiowałam. Pojawił się więc w Częstochowie, w domu moich rodziców. Bardzo się im spodobał i pokochali go jak syna.
W Łodzi Canko nie mógł się zaaklimatyzować. Brakowało mu przyjaciół i kuchni bułgarskiej. Ja nie miałam dla niego zbyt wiele czasu i całe dni spędzałam na uczelni. Zawsze kiedy szliśmy na spotkanie z moimi kolegami, pierwsze pytanie jaki mu zadawali, było: którą z kolei republiką ZSRR jest Bułgaria – co działało na niego jak przysłowiowa płachta na byka.
Po miesiącu Canko wrócił do Sofii. Nie wiedzieliśmy wówczas, że jestem w ciąży. Dowiedziałam się o swoim odmiennym stanie dopiero na początku lipca, kiedy w czasie wakacji letnich nad Morzem Czarnym zemdlałam na plaży i obudziłam się dopiero w szpitalu w Warnie. Postanowiłam natychmiast, wiedząc że czeka mnie długie leżenie, wrócić do Polski. Niestety, po kilku miesiącach leżenia w częstochowskim szpitalu poroniłam. Nie chciałam od razu wracać na uczelnię. Wzięłam więc urlop dziekański i pojechałam do męża do Sofii.
Zapisałam się na kurs języka bułgarskiego dla studentów międzynarodowych. Po kilku miesiącach mogłam już perfekcyjnie rozmawiać po bułgarsku. Kontynuowałam też studia na Wydziale Lekarskim w Sofii. W roku 1973, na ostatnim roku studiów, urodziłam córeczkę Anetkę, zaś syna Marina urodziłam kilka lat później, zaraz po zdaniu egzaminu ze specjalizacji z laryngologii.
Jest Pani nadal aktywna zawodowo…
– Wielką satysfakcję sprawia mi fakt, że nadal, mimo wieku emerytalnego, mogę pracować dalej. W czerwcu 2012 roku, w wieku 68 lat, zmarł mój ukochany mąż Canko. Był tu znanym i szanowanym rehabilitantem narodowej kadry piłkarskiej i przyczynił się do tzw. „złotego wieku futbolu” i czwartego miejsca na olimpiadzie w USA w roku 1994 – w 44 rocznicą naszego ślubu.
Na pogrzebie, podobnie jak na naszym weselu, zabrakło rodziny z Polski. Na duchu podtrzymywali mnie rodacy z Sofii, z którymi przez ostatnie 30 lat działałam w Polskim Stowarzyszeniu Kulturalno-Oświatowym im. W. Warneńczyka, a w latach 2007-2012 pełniłam funkcję prezesa stołecznego oddziału w Sofii. Mając tylu przyjaciół wśród tutejszej Polonii nie czuję się obecnie tak samotna. Wielką pomocą służy mi także Wydział Konsularny ambasady RP.
Mieszkam obecnie w Sofii, u podnóża Gór Witosza. Kocham swój dom i drugą ojczyznę. Nie czuje się jednak „zakorzeniona” na ziemi bułgarskiej. Nie mam do końca pewności, jak sobie poradzę bez męża i polskiej rodziny. Myślę, że gdybym była w Polsce, blisko siostry i brata, byłabym pewniejsza i spokojniejsza. Czuję, że moje korzenie zostały w Polsce i tam bym pragnęła zostać na zawsze, obok rodziców.
rozmawiał
Zdjęcia: Dr Danuta Janda-Michowa (fot. Leszek Wątróbski)
Leszek Wątróbski