80. SEZON ARTYSTYCZNY FILHARMONII CZĘSTOCHOWSKIEJ. W gitarze jest coś magicznego, co emocjonalnie i głęboko wpływa na ludzi


Rozmawiamy ze słowacką gitarzystką klasyczną Miriam Rodriguez Brull, która z Orkiestrą Symfoniczną Filharmonii Częstochowskiej 3 kwietnia br. wykonała Concierto de Aranjuez Joaquina Rodrigo w ramach cyklu Koncert przy świecach.

 

Jak wyglądały Pani początki jako młodej gitarzystki klasycznej?

– Moi rodzice wspominają, że zaczęłam grać na gitarze, bo lubiłam piosenkarza pop, który również jej używał. Mamy w Słowacji dobry system wczesnej edukacji artystycznej dla dzieci. Na egzaminy wstępne poszłam później, niż planowałam, ponieważ nie było małych instrumentów. Musiałam poczekać dwa lata i rozpoczęłam naukę w wieku 10-11 lat. U mnie w rodzinie nie ma tradycji muzycznych, rodzice lubią muzykę, ale nigdy nie grali. Moja pierwsza nauczycielka jest miłą osobą i do dziś przychodzi na moje koncerty. Co najważniejsze zaszczepiła u mnie miłość do muzyki i do gitary szczególnie. Dzięki temu zdecydowałam się kontynuować tę ścieżkę na studiach.

 

Studiowała Pani w Bratysławie i Quebecku, gdzie zajęcia prowadził słynny Álvaro Pieri. Jaką rolę odegrał w Pani rozwoju artystycznym?

– Ogromną. Miałam szczęście, że mogłam wziąć udział w jego kursach mistrzowskich w Bratysławie. Już wcześniej go podziwiałam, był dla mnie kimś w rodzaju gitarowego idola. Nie wiedziałam jednak, jakim jest nauczycielem. Byłam zaskoczona jego szczegółowym podejściem, wiedzą, otworzył przede mną nowym świat. Zaprosił mnie na kolejne lekcje w Salzburgu, gdzie mogłam z nim dłużej popracować. Marzenie stało się rzeczywistością. Po zakończeniu licencjatu w Słowacji postanowiłam przenieść się do Kanady na studia magisterskie w jego klasie, później również u niego ukończyłam studia podyplomowe w Wiedniu, gdzie zostałam jego asystentką.

 

Grała Pani jako solistka pod batutą wybitnych dyrygentów, z orkiestrami w wielu krajach, jest Pani również laureatką konkursów. Czy któreś z tych wydarzeń było dla Pani przełomowe?

– Konkursy zawsze są dobrym doświadczeniem, ale nigdy nie byłam ich wielką fanką. Startując miałam poczucie, że nie można być do końca sobą. Czasami chciałoby się zagrać coś romantycznego lub głębokiego, a to często nie jest wystarczające. Konkursy wymagają błysku, czegoś bardziej z pazurem, a ja nie jestem tego typu muzykiem. Wzięłam w kilku udział, miałam sukcesy, ale nigdy nie były dla mnie najważniejsze. Gdy rozpoczynałam karierę koncertową, moim marzeniem było występować z orkiestrami. W przypadku gitarzystów nie jest to oczywiste, spędzamy mnóstwo czasu sami, gramy solowe recitale. Jest dużo muzyki kameralnej na gitarę, ale to występowanie z dużymi zespołami jest zawsze wielkim wyzwaniem. Udało mi się i bardzo to lubię. Współpraca z wielkimi dyrygentami i muzykami niezwykle rozwija.

 

Polski gitarzysta klasyczny Krzysztof Meisinger w jednym z wywiadów powiedział: „Gitara ma niesłychane możliwości, ale jest to istota bardzo wrażliwa, która dysponuje własnymi walorami, nie zapożyczając niczego od innych instrumentów.” Czy Pani podobnie określiłaby wyjątkowość tego instrumentu?

– Myślę, że trafnie powiedziane. Gramy na wyjątkowym instrumencie. Z jednej strony nie możemy osiągnąć takiej skali brzmienia jak w przypadku innych. Nie mamy pedałów ani smyczków, nie możemy wydłużyć dźwięku czy uzyskać crescendo. Do dyspozycji mamy dwie dłonie i fizycznie nie jest możliwe osiągnięcie porównywalnego poziomu wirtuozerii. Mam ciekawe doświadczenie. Byłam na festiwal w Korei Południowej, na którym młodzi artyści grali na różnych instrumentach, byłam jedyną gitarzystką. Program był tak skonstruowany, że występowałam zaraz po wybitnym pianiście rosyjskim, który wykonał efektowne dzieło. Organizator przydzielił mi prosty, romantyczny, wolny utwór. Nie czułam się z tym zbyt dobrze. Rozmawiałam później z tym pianistą Stwierdził, że owszem, musiał zagrać tysiące nut, żeby udowodnić swoją biegłość, ale później weszłam ja ze swoją miłosną balladą i poruszyłam serca wszystkich. Jeden dyrygent tłumaczył mi kiedyś, że w gitarze jest coś magicznego, co emocjonalnie i głęboko wpływa na ludzi. Więc nie możemy konkurować wirtuozerią z innymi, nie mamy tak szerokiego repertuaru, ale gitara posiada swoje wyjątkowe atrybuty.

 

Najwięksi gitarzyści klasyczni to przede wszystkim nazwiska hiszpańskie: Fransisco Tarréga, Andres Ségovia, Narciso García Yepes, Pepe Romero… Których wirtuozów Pani najbardziej ceni?

– Ci wymienieni są oczywiście wielcy i ich rola była niezwykle ważna, bo zainspirowali kompozytorów – szczególnie Ségovia – dzięki czemu mamy znacznie szerszy repertuar. Jednak od tamtego czasu wiele się zmieniło w interpretacji. Jak wspomniałam, mój nauczyciel był również moim idolem. Jako gitarzyści nie gramy dzieł największych kompozytorów, nie występujemy na najważniejszych festiwalach muzycznych – tylko na specjalnych, gitarowych – przez co mamy specyficzny, gitarowy punkt widzenia na interpretację. Álvaro Pieri jest zupełnie inny pod tym względem, sięga bezpośrednio do korzeni i tym, co najbardziej lubię w jego wykonaniach, są kolory. Jest anegdota, że inny słynny gitarzysta John Williams powiedział Alvaro, że wyjawi mu, w jaki sposób uzyskuje efekty dźwiękowe, kiedy ten zdradzi, jak kreuje na gitarze kolory. Obecnie na przykład polscy gitarzyści, jak Marcin Dylla czy Łukasz Kuropaczewski, są wybitnymi instrumentalistami. Istnieje silna polska szkoła gitarowa.

 

Czy muzykę flamenco również włącza Pani do swojego repertuaru?

– Nie gram czystego flamenco z jego charakterystycznymi technikami, bo to wymaga innego typu gitary. Są inne struny, dźwięk, sposób grania. Oczywiście jako gitarzyści wykonujemy bardzo dużo hiszpańskiego repertuaru i włączamy elementy stylu flamenco, jak techniki perkusyjne, melizmaty, skala.

 

Z Orkiestrą Symfoniczną Filharmonii Częstochowskiej wykona Pani słynne Concierto de Aranjuez Joaquina Rodrido. Jedną z moich ulubionych jest interpretacja Paco de Lucía z La Orquesta de Cadaques z 1991 roku. Czy Pani również ma taką, która zrobiła na Pani największe wrażenie?

– Chyba wszyscy klasyczni gitarzyści powiedzieliby, że właśnie ta interpretacja jest ich ulubioną. Jest inna od pozostałych i lubimy się nią inspirować. Gdy rozmawiam z kolegami, oczywiście opinie trochę się różnią, ale nie aż tak bardzo. Wersja Paco de Lucía jest wyjątkowa, bo był artystą flamenco i każdy to przyzna. Jest również moją ulubioną.

 

Kompozytor pisał to dzieło pod wpływem uroku Palacio Real de Aranjuez – który odbierał poprzez aromaty i dźwięki, ponieważ od czwartego roku życia był niewidomy – ale również przykrych wydarzeń osobistych (przejmujące adagio). Jakie emocje Pani towarzyszą podczas grania tego utworu?

– Oczywiście znam historię utworu. W pierwszej i trzeciej części nie ma zbyt wiele miejsca na własne emocje. Jest to koncert bardzo wymagający technicznie, trzeba utrzymać rytm i tempo. Szczególnie otwierające Allegro ma hiszpański styl i charakter. Oczywiście Adagio jest bardzo nostalgiczne, jak tylko to można sobie wyobrazić. Jak potrafi zadziałać, zaobserwowałam na podstawie prywatnych doświadczeń. Gdy byłam w ciąży, często ćwiczyłam ten utwór. Kiedy dzieci już się urodziły, widziałam, że reagują, jak ponownie go wykonywałam. Czyli musiały już wcześniej to przyswoić i w jakiś sposób przeżyć.

 

Joaquin Rodrigo był ignorowany przez establishment, nie stosował awangardowych rozwiązań, był zakorzeniony w przeszłości, w tradycji muzyki hiszpańskiej i do niej sięgał komponując. Gdzie w Pani opinii leży granica pomiędzy poszukiwaniem nowych brzmień a szacunkiem dla spuścizny minionych epok i ich wybitnych przedstawicieli?

– Uważam, że gdy współcześni kompozytorzy wracają do korzeni i lokalnego folkloru, jest to dobre rozwiązanie i mi bardzo bliskie. Lubię grać taką muzykę, czy jest inspirowana kulturą hiszpańską, latynoską czy słowacką, czeską, żydowską, romską. Niedawno na przykład wykonałam Concierto de Estío znanej czeskiej kompozytorki Sylvie Bodorovej, napisany dla argentyńskiego gitarzysty, ale czerpiący mocno ze źródeł bałkańskich i romskich. Te wzorce, przy użyciu również nowoczesnych technik wykonawczych, są interesujące nie tylko z twórczego punktu widzenia, ale również dla publiczności. Obecnie ludzie przychodzą na koncert, żeby się zrelaksować. Jeżeli otrzymują coś, czego mogą nie zrozumieć, nie sądzę, żeby to ich w jakikolwiek sposób wzbogaciło. Są dedykowane festiwale, których miłośnicy tego gatunku poszukują. Jednak jest ryzykowne być obecnie bardzo „współczesnym”, np. w Słowacji ludzie nie są zbyt otwarci na tego typu utwory. Myślę, że główną rolą kompozytora jest wiedzieć, jak pisać na dany instrument i nowoczesna muzyka może brzmieć dobrze. Mam złe doświadczenie z koncertem na gitarę, który był zaadaptowany z partytury na fortepian i okazał się nie do zagrania. Zdarza się też, że wykonuję dzieło składające się z dźwięków, które nie mają nic wspólnego z typowym brzmieniem gitary. Zdecydowanie nie jest to repertuar, w którym najlepiej się odnajduję. Lubię coś przekazać odbiorcy, a w tym celu musi to być dla niego zrozumiałe. Czasami do programu dodaję jeden czy dwa utwory współczesne, ale tylko dla kontrastu.

 

Literatura gitarowa jest bogata w utwory kameralne. Jakie miejsce w Pani karierze zajmuje kameralistyka?

– Największą. Jest ku temu kilka powodów. Są festiwale muzyczne i festiwale gitarowe, jakby w jakiś sposób gitara nie należała do świata muzyki. Niedługo po zakończeniu studiów założyłam międzynarodowy festiwal Bratislava Chamber Guitar, który był dedykowany przede wszystkim muzyce kameralnej z gitarą. Przez szesnaście lat z sukcesami prezentowaliśmy ją w połączeniu z różnymi instrumentami i w odmiennych stylach. To było udane przedsięwzięcie. Obecnie organizuję kursy mistrzowskie z gitarą i innymi instrumentami: wiolonczelą, fletem, kontrabasem, itd. Wszyscy instrumentaliści grają utwory kameralne z akompaniamentem fortepianu, my gitarzyści nie. Już z punktu widzenia nauczyciela dostrzegłam, że cieszymy się dużą wolnością, ale czasami jesteśmy zbyt niezależni. Jednak ważne jest, żeby grać z innymi ludźmi, uczyć się nawzajem. Dla mnie to też sposób, by dotrzeć do nowych kompozytorów, piszę wiele transkrypcji. Gram Manuela de Falla, Niccolò Paganiniego, Pablo Sarasate, Frtiza Kreislera, Camille Saint-Saënsa, Enrique Granadosa. Sonata Arpeggionie Franza Schuberta pięknie brzmi z akompaniamentem gitary. Uwielbiam występować z innymi muzykami. Zawsze jest więcej radości z grania, gdy dzielisz to doświadczenie z kimś jeszcze. Wszystkim gitarzystom rekomenduję wykonywać jak najwięcej muzyki kameralnej.

 

Z Pani inicjatywy powstała, m.in., Wyszehradzka Młodzieżowa Akademia Muzyczna. Czy współpraca z młodymi muzykami – nie tylko gitarzystami – przynosi dużo satysfakcji?

– To wspaniałe wydarzenie. Latem odbędzie się ósma edycja. Niektórzy przyjeżdżają do nas co roku. Mamy również wielu uczniów i nauczycieli z Polski, m.in., dyrygenta Pawła Przytockiego, dyrektora Filharmonii Łódzkiej. Czyni cuda, młodzi muzycy ćwiczą program często od zera i po trzech dniach potrafią dać wspaniały koncert, a niektórzy z nich nie mieli wcześniej żadnego doświadczenia w graniu z orkiestrą. Obserwowanie tego procesu sprawia mi prawdziwą przyjemność. Ideą było włączenie krajów z Grupy Wyszehradzkiej, więc mamy adeptów z Czech, Słowacji, Polski, Węgier, w wieku od dziesięciu lat do studentów, reprezentujących różny poziom. Jest niezwykła atmosfera, wszystko dzieje się w jednym miejscu. Tworzą się piękne przyjaźnie, wielu wyczekuje kolejnego lata, by znowu się spotkać. Widzę wielki potencjał w tej inicjatywie.

 

Na zakończenie proszę opowiedzieć o współpracy z częstochowskimi symfonikami przed jutrzejszym koncertem. I czy mieszkając po sąsiedzku na Słowacji lubi Pani przyjeżdżać na koncerty do Polski?

– Zawsze miło jest przyjechać do Polski, bo tutejsza publiczność jest wyedukowana i otwarta. Ostatnio wybudowaliście sporo nowych sal koncertowych, pięknych miejsc, w Słowacji nie mamy tylu. Jest wielu wspaniałych muzyków. Z częstochowską Orkiestrą będę występować po raz pierwszy. Mieliśmy już próbę. Jest trochę inaczej niż zwykle, bo nie ma dyrygenta, prowadzić będzie pierwszy skrzypek zza pulpitu. Jest dobrze, myślę, że jutro będzie jeszcze lepiej. To bardzo dobra Orkiestra, nie mogę się doczekać koncertu.

 

rozmawiał: ŁUKASZ GIŻYŃSKI

 

+ foto: Gitarzystka Miriam Rodriguez Brull w trakcie wykonania utworu na bis podczas Koncertu przy świecach w Filharmonii Częstochowskiej

Autor: Agnieszka Małasiewicz, Filharmonia Częstochowska

Podziel się:

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *