Rozmowa z aktorką Teatru Dramatycznego im. Adama Mickiewicza w Częstochowie Sylwią Oksiutą-Warmus
Aktorka teatralna, filmowa i telewizyjna, lalkarz, scenarzysta, reżyser, instruktor teatralny, dziennikarz, pedagog, arteterapeuta, logopeda i działaczka społeczna… Czy da się ten artystyczno-intelektualny rozmach ująć jednym słowem? Jaki jest tu mianownik?
– Tak, może humanistka społecznica? Choć to niezbyt skromnie wygląda, niemniej na wszystkie wymienione tu profesje mam dyplomy, oprócz tego, że nie jestem zawodową reżyserką, ale wielokrotnie reżyserowałam spektakle teatroterapeutyczne, a na społecznictwo trudno mieć dyplom. Dziennikarstwo skończyłam w Akademii Papieskiej Wydział Teologiczny w Warszawie, scenariopisarstwo w Krakowskiej Szkole Filmu i Komunikacji Audiowizualnej, terapię pedagogiczną z arteterapią w Częstochowie, jeszcze na Wydziale Sztuki Akademii Jana Długosza (obecnie Uniwersytet Humanistyczno-Przyrodniczy), logopedię ogólną i kliniczną – w Poznaniu i w Bydgoszczy, teraz specjalizuję się w neuro- i surdologopedii we Wrocławiu. Sumując, zdecydowanie jestem humanistką. Lubię pisać, mówić, żonglować słowem. Od czasu do czasu stwarzam artykuły do wydawnictwa „Galeria ”(Częstochowski Magazyn Literacki), które redaguje pani Barbara Strzelbicka. Zaczęłam cykl „Teatr, którego nie było, który był i który będzie”, czyli dzieje naszego teatru częstochowskiego od zarania, od XIX wieku. Doszłam do II wojny światowej, a ostatni rozdział ma dotyczyć obecnych czasów. Jeszcze wstrzymuję się z tym, bo sytuacja w naszym teatrze nie jest do końca rozwiązana, a chciałabym to spiąć jakąś klamrą, a nie konkluzją typu: ciekawe, co będzie…
Ale zaczęło się od aktorstwa? Czy było ono Pani marzeniem od dzieciństwa?
– Chyba tak, bo nawet istnieje u mojej babci na Podlasiu kaseta magnetofonowa z nagraniem, kiedy miałam dwa latka. Na ślubie mojej cioci postawiono mnie na stole i zaśpiewałam piosenkę, którą z charakterystycznym wschodnim zaśpiewem nauczyła mnie babcia. Później oczywiście był czynny udział w różnych akademiach i przedstawieniach szkolnych. Do dzisiaj pamiętam rolę Zająca w „Leśnym Festiwalu” i piosenkę, którą śpiewałam: „Słyszysz lwie, jak chwalą mnie, ja nie mam nic przeciwko temu. Niejeden w życiu lwem być chce i zachowywać się po lwiemu”. W czwartej klasie zagrałam z kolei Maryję w jasełkach, potem rolę w pamiętnym czerwonym kapeluszu, co obecny wówczas ksiądz skwitował: „Sylwio, ty na pewno będziesz artystką”. To zdarzenie przypomniał na moim ślubie. Tak więc od najmłodszych lat aktorstwo krążyło wokół mnie. Predyspozycje prawdopodobnie miałam, więc moja pani polonistka Maria Porucznik z podstawówki na Podlasiu w Mulawiczach wyłowiła tę humanistyczno-artystyczną umiejętność. Aktorstwo było moim marzeniem, ale niejedynym. Nie byłam, jak duża część aktorów zdeterminowana w kierunku tylko i wyłącznie jednej drogi. Miałam kilka planów awaryjnych. Równorzędnie ze szkołą teatralną złożyłam dokumenty na filologię polską, tylko że na studia teatralne udało mi się dostać za pierwszym razem i tym samym decyzja zapadła… Później rozwinęłam swoje inne humanistyczne zainteresowania, tj. dziennikarstwo czy scenariopisarstwo. Przyszły z potrzeby serca i w edukacji, praktyce zostały dopełnione.
Czas liceum był także aktywny aktorsko…
– Absolutnie, w liceum chodziłam nawet na dwa koła teatralne: „Bez maski” przy białostockim II LO oraz „Klaps” prowadzony
przez panią Antoninę Sokołowską przy Młodzieżowym Domu Kultury w Białymstoku, który był ceniony w naszych stronach. Wiele znanych aktorów wyszło spod ręki pani Tosi, jak Adam Woronowicz czy Katarzyna Herman.
Zdany za pierwszym razem egzamin do szkoły teatralnej to sukces.
– Biorąc pod uwagę, że wychowałam się w Strabli, malowniczej wsi na Podlasiu, gdzie z teatrem zetknęłam się dosyć późno, to może i tak. Finalnie ukończyłam Akademię Teatralną im. A. Zelwerowicza w Warszawie, Wydział Sztuki Lalkarskiej w Białymstoku. Jeszcze na czwartym roku studiów w 2005 roku trafiłam do Teatru Powszechnego im. Jana Kochanowskiego w Radomiu. A jak tam się znalazłam? Życie bywa przewrotne, koleżanka zabrała mnie na casting, co wówczas było nowością, i wygrałam ja, a ona nie. Na szczęście miałyśmy różne warunki zewnętrzne, więc nie stanowiłyśmy dla siebie konkurencji. Zgrałam tam jedną z głównych ról w „Pieśniach, fraszkach, interludiach” w reż. K. Galosa. I to był mój debiut na profesjonalnej scenie jeszcze na finale studiów teatralnych po zakończeniu dyplomów aktorskich, a przed obroną pracy magisterskiej.
I jakie wspomnienia pozostały?
– Było bardzo dużo emocji, mówiliśmy wówczas tekstem klasycznym, co było dodatkową trudnością, bo rządzi się on swoimi prawami, dlatego zwróciłam się do mojej profesor Danuty Kierklo-Czajkowskiej z prośbą o konsultację. Miałam też bardzo trudną scenę: taniec śmierci na szklanym stole w bardzo oryginalnym kostiumie, na niebotycznych obcasach. To było rzeczywiście wyzwanie jak na debiutantkę, ale wszystko
poszło dobrze. Byliśmy też z tym tytułem na Festiwalu Teatralnym w Zamościu, a dyrektor z Radomia zaproponował mi stały kontrakt. Jednak pewne zdarzenie mnie powstrzymało przed przyjęciem etatowej pracy. Otóż w tym mieście okradła mnie cyganka, a że bywam przesądna, to zdecydowałam się na inną propozycję z Lubuskiego Teatru im. Leona Kruczkowskiego w Zielonej Górze, którą także niemal równolegle otrzymałam. W zielonym, urokliwym mieście zakochałam się i przepracowałam dwa sezony, w latach 2005-2007, grając spektakle zarówno dla dzieci, jak i dorosłych. Zrezygnowałam nawet z propozycji zatrudnienia od dyrektora teatru w Szczecinie.
Co potem przywiodło Panią do Częstochowy?
– W sezonie 2006/07 pojawiła się koprodukcja teatru z Zielonej Góry z teatrem częstochowskim. Była to komedia „Ciemno”, gdzie grało dwóch warszawskich aktorów Witold Pyrkosz i Krzysztof Kiersznowski, obaj już nieżyjący oraz częstochowscy: Teresa Dzielska i Bartosz Kopeć. Zaproszono mnie do współpracy i w efekcie przyjęłam propozycję dyrektora Piotra Machalicy i stałego etatu i tym samym w Częstochowie osiadłam. Kalkulowałam sentymentalnie, że stąd będę miała jednak o połowę krótszą drogę do domu rodzinnego. Z zawodem raczej nie miałam pod górkę, na co użalają się niektórzy aktorzy. Jak tak patrzę z perspektywy czasu, to propozycje przychodziły same, nie musiałam o nic zabiegać, ani walczyć.
Jak współpraca z Teatrem Współczesnym w Krakowie, czyli jest Pani rozrywana.
– To za dużo powiedziane…
Zatem, jak zaczęła się przygoda z Krakowem?
– To może przypadek, choć nie wierzę w przypadki. Po prostu zagrałam z dyrektorem tego teatru w serialu, a on później zaprosił mnie do spektaklu „Seks po krakosku”. Kolejna rola Tereski z Częstochowy w sztuce „O miłości wszelakiej” została napisana już pode mnie. Moja postać jest dość zabawna, ale nie obrażająca nikogo. Gram miłość do Boga, do pielgrzymek, jestem pozytywnie zakręconą pątniczką. Wracam z Lichenia, Lourdes, z Częstochowy, skąd przywożę baniaki wody święconej czy dewocjonalia. Kiedy graliśmy sztukę w Częstochowie, widzowie bardzo żywo reagowali, zwłaszcza jak mówiłam: „Zobacz, jakie ci medaliki z Częstochowy przywiozłam”. I tak Kraków od dłuższego czasu (począwszy od pracy magisterskiej o „Teatrze Prawdy” Karola Wojtyły) został wpisany w moje zawodowe życie, bo przecież jeszcze przez sześć lat grałam tam w serialu paramedycznym. Także Gród Kraka sam do mnie przyszedł i teraz peregrynuję zawodowo, teatralnie pomiędzy nim a Częstochową.
Czy jest Pani bliski jakiś aktor, styl grania? Widziałam na Pani Facebooku wspaniałą stylizację na Marlin Monroe…
– O, na pewno nie jest to Marlin Monroe, szybciej Meryl Streep. To była stricte zawodowa stylizacja. Staram się, abstrahując od sceny, czerpać z człowieka to, co jest najlepsze. Zawsze autorytetem była dla mnie Anna Dymna i nie chodzi tylko o jej aktorstwo, ale też działalność społeczną. Ona potrafiła łączyć te swoje światy: popularność aktorską przekuła na pomoc drugiemu człowiekowi. I dla mnie ten zawód jest grzebaniem w sobie i poszukiwaniem sensu. Szukam głębi w roli, aby ktoś jak zobaczy moją postać na scenie odnalazł sens dla siebie. Kiedyś chodziłam na wolontariat do Domu Małego Dziecka przy ul. Kazimierza 1, gdzie spotkałam dziewczynkę wcześniej
wykorzystywaną seksualnie przez ojca. Była to drastyczna historia. Potem kiedy w 2012 roku otrzymałam stypendium prezydenta Częstochowy, na bazie tego doświadczenia popełniłam scenariusz „Skazana” i kilka razy na podsceniu teatru wystawiłam tę sztukę. Otrzymałam nawet podziękowania za to, że poruszam trudne tematy. Kiedy podjęłam współpracę z Hospicjum „Dar Serca” spotkałam panią, która w szczerej rozmowie powiedziała mi o tym moim spektaklu, nie rozpoznając mnie jako aktorki tej sztuki. Było to dla niej jak katharsis, bo osobiście miała podobne przeżycia. Ale zmierzając do brzegu, dla mnie takie sytuacje mają większe znaczenie niż odniesienie, że ktoś jest fantastycznym aktorem. Miałam okazję spotkać też na planie filmowym Ewę Błaszczyk, którą bardzo cenię. Widzę jak osobiste przeżycia wpływają na jej aktorstwo, doświadczenia potrafi przekuć w coś, co daje ludziom nadzieję. Umiejętność łączenia swoich światów, nie tylko na własny użytek, to jest dla mnie sens, że ta praca daje nie tylko rozrywkę, ale też wzruszenie, refleksję, głębsze treści i z takim przekonaniem szłam do tego zawodu. Życie to weryfikuje, bo spotyka się na tej drodze różne zadania, ale wydaje mi się, że nadal jestem wierna swoim ideałom.
I czuje się Pani spełniona: jako aktorka, społecznik i humanistka…
– Tak, rzeczywiście staram się sukcesywnie, kropla po kropli, wypełniać to wiadro spełnień.
W swojej drodze zawodowej łączy też Pani teatr i film. Czy traktuje Pani te ścieżki równorzędnie?
– Na pewno nie równorzędnie. Zacznę od pragmatycznej kwestii: na pewno nierównorzędne są zarobki, bo w filmie
można dostać bardziej godną zapłatę za pracę, która tak naprawdę jest jednorazowa. W teatrze nie jest się dla pieniędzy, tylko z pasji i dla idei. Teatr jest mi bardzo bliski ze względu na żywy kontakt z człowiekiem, co teraz w dobie cyberprzestrzeni jest bezcenne i będzie coraz bardziej wartościowe i pożądane. Nie ukrywam, że jest to wyzwanie, bo za każdym razem wchodzimy w relację z nową publicznością i mamy inną energię po drugiej stronie, ale dla mnie teatr jest cudowną platformą do porozumienia w czasie rzeczywistym. Z drugiej strony jest bardziej ulotny, bo – tylko i aż – zostaje w pamięci widza. Film jest utrwalony na taśmie i zatrzymuje czas – nazwijmy to – namacalnie. Z drugiej strony często mogą coś wyciąć przy montażu, na co nie ma się wpływu. W teatrze mam czas na głębsze przygotowanie i większy wpływ na to, w jaki sposób zagram i przedstawię swoją rolę. Oczywiście reżyser w ramach prób coś kreuje, sugeruje, czegoś zabrania, ale my się śmiejemy, że reżyser pojedzie, a my zostajemy z widzem. Jestem przekonana, że w większości aktorzy wybierają teatr, bo on daje sprawczość, choć wymaga wysiłku, bo za każdym razem na nowo trzeba wzbudzać emocje, aby jak najbardziej prawdziwie zaprezentować rolę.
Ról przez prawie dwadzieścia lat uzbierało się sporo. Czy jest taka mająca dla Pani szczególną wartość emocjonalną, artystyczną, osobowościową?
– Mnie często obsadzano w komediach. Może z racji vis comiki, którą mi zdiagnozowano jeszcze na studiach. Owszem, cenię sobie komedię, bo jest to dużą umiejętnością rozśmieszyć ludzi, ale jak głębiej sięgnę do swojego wnętrza, to role dramatyczne, które mnie sporo kosztowały są dla mnie jednak ważniejsze. Jak, np., Benedikte w „Plaży” Asmussena w reżyserii André Hübnera-Ochodlo czy niedosłysząca
altowiolistka baletnica w „Cyrku egzystencjalnym”, gdzie używałam języka migowego, który do mnie teraz wrócił w logopedii, czy wreszcie Alice le Blanc w „Czyż nie dobija się koni” w reżyserii Magdaleny Piekorz oraz monodram „Skazana”. Te role dla mnie wiele znaczyły, w takim sensie, że musiałam się przełamać, przejść jakąś granicę i dać dużo z siebie w aspekcie świadomości i emocjonalności.
Co zdecydowało, że została Pani w Częstochowie.
– Miałam już opuszczać Częstochowę na rzecz stolicy, gdzie były większe perspektywy, a nawet konkretne propozycje, ale zatrzymał mnie mąż, który stąd pochodzi. Poznałam go 11 kwietnia 2014 roku na koncercie w częstochowskiej Filharmonii, wykonano wówczas „Requiem” Mozarta, gdzie śpiewała moja serdeczna przyjaciółka, a potem nasza świadkowa – Justyna Kopiszka. I ta historia nie jest bynajmniej banalna. W marcu tego samego roku zmarła siostra babci mego późniejszego męża – ciocia Miriam, która była przełożoną w Łagiewnikach. Dawid miał wówczas 32 lata i jak się dowiedzieliśmy, ciocia Miriam gorąco modliła się o dobrą żonę dla niego. Żonę otrzymał, ale czy dobrą, to już nie mnie oceniać. Spotkaliśmy się dosłownie dwa tygodnie po jej śmierci i po ponad roku wzięliśmy ślub oczywiście po podlasku – jurajsku. Jak tylko jesteśmy w Krakowie, odwiedzamy grób cioci w Łagiewnikach. Może Częstochowę sobie też wymodliłam, bo z Diecezji Drohiczyńskiej w pielgrzymkach chodziłam na Jasną Górę, a trwały one dwa tygodnie. Wówczas myślałam, jak to niezwykle jest mieszkać w Częstochowie, bo z jednej strony sanktuarium, a z drugiej – normalne miasto, ale w życiu nie przypuszczałam, że będę tu zapuszczać rodzinne korzenie.
Osobiście podziwiam też Panią za współpracę z kobietami chorymi na raka, Pani zaangażowanie w ich artystyczną terapię. Działała też Pani w Ośrodku
Szkolno-Wychowawczym dla Osób Niepełnosprawnych. Co zdecydowało o takich wyborach?
– Faktycznie trochę tego było, bo po drodze jeszcze z bezdomnymi i z dziećmi niedowidzącymi, niewidomymi. W jednym z projektów artystycznych (stypendium Prezydenta Miasta) połączyłam dzieci z Domu Małego Dziecka oraz z ośrodków specjalnych, te, które mają niepełnosprawności ruchowe, intelektualne z dziećmi niedowidzącymi i zrobiłam z ich udziałem w przestrzeni miasta happening „Stworzenie świata” i „Nadwrażliwość na światło”, które pokazywaliśmy podczas Nocy Kulturalnej. Tego typu społeczna działalność towarzyszyła mi od zawsze, od czasów liceum. Wówczas chodziłam do pogotowia opiekuńczego i prowadziłam warsztaty, przygotowywałam z dziećmi przedstawienia. Potem, tak naturalnie, z potrzeby serca, zaczęłam szukać miejsc, gdzie mogłabym robić coś więcej. I nie chodzi o to, że nie czułam się w aktorstwie spełniona, po prostu poszukiwałam obszarów, gdzie mogę nieść nadzieję, robić coś więcej niż tylko grać. I tak wynalazłam i poznałam Adriana Skrzypczaka, ówczesnego rzecznika ds. osób bezdomnych, a on skontaktował mnie z Kazimierzem Słobodzianem, który prowadzi wsparcie dla osób z kryzysem bezdomności. Współpracowałam z nimi społecznie, stworzyliśmy spektakl „Wystawieni” z udziałem ludzi bezdomnych, który wystawiliśmy w 2016 r. w Filharmonii podczas Gali Wolontariatu, którą tradycyjnie swego czasu współprowadziłam.
A co z lalkarstwem?
– To, że zostałam aktorką, nazwijmy, dramatyczną, to nie był do końca mój wybór. Tak się naturalnie ułożyło. Niemniej lalki często towarzyszyły mi w pracy, zwłaszcza społecznej, z osobami niepełnosprawnymi, ale nie tylko. Mam pokaźną kolekcję, wśród nich duża część od pani Ludmiły Nagłowskiej, córki nieżyjącego już lalkarza Czesława R. Siemińskiego. W pierwszych latach pobytu w Częstochowie natknęłam się w Bibliotece Głównej na wystawę lalek teatralnych. Pomyślałam, że są takie „dziwne, nikiforowskie”. Były ręcznie robione (maski, twarze z papieru, mąki, wody – technika papier mache), konstruowane z duszą, widać było w nich pasję twórczą. Skontaktowałam się z panią Ludmiłą, okazało się, że musi je gdzieś przenieść, a wyprowadzała się w najbliższym czasie z miejsca ich składowania, więc część kolekcji dostałam od niej w prezencie. Obiecałam, że będę z nimi kontynuowała tradycję społecznych podróżnych zrywów i przedstawień. I jeździłam przez kilkanaście lat po parafiach, przedszkolach, szkołach, ośrodkach, szpitalach, domach dziecka. W Autorskim Liceum Artystycznym zrobiliśmy, np., z udziałem lalek „Alicję w Krainie Czarów”, w spektaklu „RakoTwórczość” w Hospicjum Dar Serca użyłam z kolei manekinów. Kiedy robiłam monodram o dziewczynce wykorzystywanej seksualnie, to kilka postaci, jak choćby rosłego ojca, matki, córki grały właśnie lalki teatralne. Dzisiaj wymagają one renowacji, bowiem dość intensywnie były eksploatowane na różnych polach w tym, np., zostały mocno sfatygowane podczas Jurajskiego Festiwalu Błota, który współorganizowałam pod Częstochową w Dobrej Ziemi u Jakuba Frydrycha. Często wykorzystuję też lalki w gabinecie logopedycznym, pomagają mi dotrzeć do dzieci.
Czy nagrody są ważne w aktorstwie?
– W Teatrze Lubuskim im. Leona Kruczkowskiego co roku pod koniec sezonu przyznawano nagrody teatralne dyrektora, publiczności, dziennikarzy. U nas niestety takich nie ma. W Częstochowie przysługują nam tylko Maski Śląskie, a że aglomeracja ogromna, więc prawdopodobieństwo, że się jakąkolwiek nagrodę dostanie jest niewielkie. A w Teatrze Lubuskim były nagrody stricte Teatru Lubuskiego dla aktorów etatowych. I tam właśnie dostałam taką za debiut w bardzo trudnej sztuce o molestowaniu, w reżyserii Piotra Łazarkiewicza. Przy okazji zawodowa ciekawostka: reżyser chwilę przed premierą zażyczył sobie, żebym się rozebrała na scenie w roli, ja się nie zgodziłam, uznałam to za bezpodstawne i wyszłam z próby, a mimo to dostałam nagrodę Leona, bez sceny nagości. To była podwójna satysfakcja zawodowa. Miałam wtedy zaledwie 24 lata. Takie sytuacje powtarzały się potem jeszcze kilka razy.
Docenił Panią, nawet dwukrotnie, prezydent Częstochowy.
– Owszem, dwukrotnie przyznano mi stypendium dla młodych twórców w dziedzinie kultury. Za pierwszym razem stworzyłam w ramach tego spektakl/monodram „Skazana” oraz później projekt z dziećmi z Domu Małego Dziecka z różnymi niepełnosprawnościami i dziećmi niewidomymi. Nagrody są kropką nad i. Na pewno są miłym docenieniem, bo każdy lubi jak zauważa się jego pracę, tu nie ma co być fałszywie skromnym. Przy okazji była nagroda wolontariatu i ta w dziedzinie kultury, ale również z dopiskiem „za działalność na rzecz mieszkańców miasta Częstochowa”. Dla mnie jednak największą nagrodą jest to, że ktoś nawet po latach pamięta i wspomina. Doświadcza magii teatru, teatroterapii. Teraz piszą do mnie dziewczyny z hospicjum, wspominają, że nasza współpraca miała realny wpływ na ich życie, że ich dowartościowała. Cieszę się z każdego sukcesu innych. Kiedyś na obronę dyplomu z dziennikarstwa w Warszawie wiózł mnie w taksówce Tomasz, który był przed laty bezdomnym spod Częstochowy i grał w naszym spektaklu z udziałem mężczyzn doświadczonych kryzysem bezdomności. Pochwalił się, że usamodzielnił się, a u mnie w przedstawieniu grał rolę optymisty, który mówił, że „ma ochotę na życie, bo z tej dzielnicy pochodzi”. To sprawia, że taka praca naprawdę ma sens i że te historie, które gdzieś w moim zawodowo-prywatnym życiu przebiegały, łączą się w całość. To jest mozaika większego sensu, a ja, jak już podkreślałam, tego sensu szukam. Nie chcę już robić rzeczy bez sensu. Szkoda czasu.
Skąd pojawiło się zainteresowanie logopedią?
– Logopedia była moim marzeniem, choć sięgając głębiej to bardziej fascynuje mnie neurologopedia, w której specjalizuję się, a ukończyłam pierwotnie logopedię ogólną i kliniczną. Jestem z Podlasia i kiedy trafiłam do Akademii Teatralnej, zwrócono mi uwagę podczas interpretacji tekstu, że mam nieco głębsze samogłoski. Na wschodzie to naturalna melodia języka, dla tych, którzy wychowali się w tych przygranicznych stronach. Jak zaczynam mówić po podlasku, myśleć o Podlasiu, jak wracam z rodzinnych stron, zaczynam sentymentalnie i emocjonalnie zaciągać gwarą ze wschodnią prozodią. Regionalizmy są też w Częstochowie, na przykład: ‘ja rozumie’, a nie ‘rozumiem’ czy ‘zrywki’, ‘chapetki’, albo takie ‘ja trzymie’, ‘zrobe’. Z jednej strony to urocze i charakterystyczne, z drugiej jako logopedka mam świadomość, że nie jest to do końca poprawne językowo.
Wracając do mojego gabinetu LogopediArt, przyjmuję dorosłych pacjentów, w tym np. z chorobą Parkinsona, nowotworem nabłonka policzka, z dysfonią, wadami wymowy, zaburzeniami głosu nie tylko po udarze mózgu. Pracuję też z dziećmi i młodzieżą. Specjalizuję się w neuro- i surdologopedii, mam pacjentkę z Radomska, głuchą z implantami ślimakowymi i procesorem mowy, to sprawiło, że zapragnęłam wrócić do języka migowego. Klasyka przypadków to dzieci z wadami wymowy: rotacyzmem, sygmatyzmem, dyslalią, w tym np. z zaburzonym szeregiem szumiącym i ciszącym, po kilku miesiącach wychodziły ode mnie bez tych wad. Logopedia to bardzo ciężka praca, wymagająca cierpliwości, bardzo odpowiedzialna. Satysfakcję daje namacalny wpływ na lepszą jakość życia człowieka, bo mowa jest przecież wizytówką. To mnie bardzo wzrusza i daje mi też siłę. Czasem mówię o sobie: bywa, że jestem taką misjonarką i pasjonatką zawodu.
Gdzie Pani przyjmuje?
– Aktualnie mam jeden gabinet przy Kordeckiego 100. Zrezygnowałam z przemieszczania się z jednego do drugiego, jeżdżenia z ogromnymi torbami, bo mam mnóstwo pomocy i nie są to tylko lalki teatralne, ale stricte logopedyczne narzędzia, takie jak: elektrostymulatory, narzędzia do masażu logopedycznego, wibratory, kinesiotapingowe przybory i wiele innych… Także zmiana miejsc była sporym utrudnieniem. Jestem przy okazji zafascynowana psychologopedią, którą też jeszcze skończę, jak będę miała czas. Prawidłowe mówienie, w ogóle fonowanie dźwięków nieodłącznie związane jest z naszym stanem psychofizycznym, z naszymi doświadczeniami: w jaki sposób byliśmy wychowywani, czy wolno nam było mówić, czy mieliśmy prawo głosu, czy nie przeszliśmy jakichś dramatycznych sytuacji. Mam teraz pacjenta, który przyszedł do gabinetu z dyslalią i substytucjami. Jego mama nie mówiła u mnie na zajęciach, tylko komunikowała się pisząc. Od razu wiedziałam, że jest to mutyzm wybiórczy, ale z racji tego, że nie jest moją pacjentką, uszanowałam to i nie podnosiłam tematu. Przy okazji dowiedziałam się, że jej stan związany jest z tym, że jako mała dziewczynka po powrocie od lekarza dostawała w twarz od matki, jeśli odzywała się w gabinecie niepytana. I ma tak wielki uraz, że jak wchodzi do jakiegokolwiek gabinetu, to pisze, nie jest w stanie wypowiedzieć słowa. Tak porażający wpływ na nasz głos czy jego brak mają kwestie psychiczne, a to tylko jeden z przykładów. Mam już swoje niewielkie doświadczenie i współudział w leczeniu mutyzmu wybiórczego u pięciolatka, który nie mówił w przedszkolu, tylko w domu. W terapii zastosowałam moje lalki. Syndrom przeniesienia poskutkował i chłopiec zaczął mówić przez ożywioną formę, później przez mikrofon. Chcę zwrócić uwagę, że często dorośli lekceważą swoje wady wymowy, np., popularny rotacyzm czy sygmatyzm (seplenienie międzyzębowe lub boczne), poddają się, bo w wieku wczesnoszkolnym, nawet szkolnym nikt im nie pomógł, nawet liczne wizyty u logopedy, a to błąd. Należy, jeśli oczywiście jest taka chęć i potrzeba, próbować korygować wady, bo regularna, codzienna, nawet kilkuminutowa praca, daje efekty już po kilku miesiącach. Nie ma na to cudownych tabletek. Potrzebne jest zaangażowanie w przypadku dzieci, również rodziców, a osoby dorosłe muszą być zmotywowane i systematycznie uczciwe w ćwiczeniach, by osiągnąć swój cel. Mam tego przykłady wśród moich pacjentów i od tego „serce roście”. Niemniej nic nie zrobiło się samo. Logo praca popłaca. Zawsze niezbędne jest holistyczne spojrzenie na pacjenta, a bywa, że interdyscyplinarna współpraca wielu specjalistów, tj. ortodonta, fizjoterapeuta/osteopata, psycholog, audiolog, otolaryngolog, foniatra, itd.
Tak wiele tych funkcji, tyle ról społecznych, zawodowych, a gdzie ta osobista?
– Wcześniej swoje posłannictwo zawodowe i społeczne realizowałam na pełnym otwarciu, bez hamulców, nie licząc godzin, dni ani lat. Teraz mam rodzinę – córkę, męża i pieska – więc muszę to wypośrodkować, wyważyć, znaleźć też czas dla siebie i bliskich. Gdy urodziła się nasza córka postanowiliśmy zwiedzić całe polskie wybrzeże i tak systematycznie przez osiem ostatnich lat przemieszczaliśmy się od wschodu na zachód, w tym roku był park Woliński i Świnoujście, także finał wędrówki. Odwiedziliśmy niemal każdą najmniejszą, nadmorską miejscowość.
Na przestrzeni lat nauczyłam się też asertywności. Kiedyś jak mnie proszono o pomoc, szłam wszędzie, charytatywnie. Zdarzały się sytuacje, że ktoś wykorzystał moją, nazwijmy to, naiwność. Nie twierdzę, że teraz odmawiam zawsze i wszędzie, ale obecnie stawiam pytanie: czy ja na tym nie ucierpię, bo tak też bywało. Ostatnio otrzymałam propozycję pracy, dla mnie nobilitującą (przyszła sama, nie szukałam jej), na oddziale rehabilitacji neurologicznej w szpitalu w Radomsku. Choć bardzo mi zależało i przeszłam nawet na własną rękę i z własnej inicjatywy specjalistyczny kurs opieki na oddziałach rehabilitacji neurologicznej, bo ja zawsze muszę być merytorycznie przygotowana, uznałam, że na ten moment byłoby to dla mnie wyczerpująco mordercze. Doszłam też do wniosku, że ucierpi na tym moja rodzina, moje i tak nadwyrężone ostatnio zdrowie. Z tych samych względów odmówiłam pracy w szpitalu psychiatrycznym poza miejscem zamieszkania. Wcześniej bym tego pewnie nie zrobiła, bo widziałabym tylko szlachetny cel tej pracy. Inaczej z kolei było w obszarze zawodowym, potrafiłam odmówić wielu ról, np. filmowych, dzięki którym mogłabym, zdobyć większą popularność, ale z tym się wiązało moje pójście na kompromis, bo chciano, np., żebym się rozebrała w kontekście, który tego nie wymagał. Tu odmowy przychodziły łatwiej, bo mam swoje wartości, swój kręgosłup, swoje widzenie zawodu. Ale gdy pomocowy aspekt wjeżdżał na tapetę, zawsze leciałam bez zastanowienia.
Ma Pani wspaniałą córkę, uczy się w jasnogórskiej szkole, utalentowana muzycznie, aktorsko zapewne również.
– Tak, ale powiem pani szczerze, że dopóki mam wpływ, robię wszystko, aby jej nie dopuszczać do aktorstwa. Jak grałam w serialu proszono mnie, by zagrała moja córka, a ja oponowałam: nie, moja córka nie jest do wynajęcia. Jeżeli w przyszłości będzie chciała już jako osoba dojrzała pójść w tym kierunku, nie zamknę jej oczywiście furtki, ale na razie nie wypycham jej w tę stronę, bo wiem, jak trudny i niesprawiedliwy jest to zawód. Jak mówią aktorzy, jest tyle zawodów na „a”: astronauta, akrobata, a nawet prawnik… można wybierać, byle świadomie.
Czyli rodzina jest najważniejsza…
– Absolutnie, i zawsze była. Nieczęsto spotyka się człowieka, z którym chciałoby się, mogłoby się założyć rodzinę, ja dosyć późno poznałam mego męża. Śmieję się, że w wieku „chrystusowym”, bo ślub wzięliśmy, gdy oboje mieliśmy po 33 lata. Staram się córce wynagrodzić, że mama ma próby, które często kończą się o godz. 22.00 i nie wracam do domu jak inni rodzice np. o 16.00. Staram się oczywiście mieć na wychowanie zdrowe spojrzenie (mój brat ma piątkę dzieci, także jest odniesienie), ale kocham ją najmocniej na świecie. Jak tylko mogę, nadal czytam jej do snu, mimo że potrafi już sama, bo jest w drugiej klasie i zasypiam tuląc małą rączkę. Czyli najważniejsza rola w życiu, to rola matki i żadne inne nie mogą się temu równać.
Czy w wielości tych pasji jeszcze Pani coś znajduje? Jeszcze Pani o czymś pani marzy? Czy chciałaby Pani jeszcze jakąś specjalną rolę zagrać?
– Te prywatne marzenia pozostawię tylko dla siebie. Natomiast zawodowo jakichś specjalnych pragnień nie mam, ale może jakąś rolę kostiumową w filmie… Uwielbiam kostiumy, historię, podróże w czasie, magię teatru i kina.
Czyli wszystko jest już tak wypełnione, że ciężko znaleźć miejsce na coś nowego?
– Ależ, oczywiście, mam jeszcze plany, nawet sporo. Myślę o psychotraumatologii. Jak będę starsza, chciałabym się jeszcze bardziej poświęcić psychologii, marzyłabym też, by więcej pisać.
Ale przecież Pani już pisze.
– Tak, ale to są bardziej reportaże i artykuły natury dokumentalnej. Jako młoda, 18-letnia dziewczyna pisałam poezję. Podzieliłam się nią z panią redaktor Strzelbicką, a ona opublikowała moje wiersze jako „Juwenilia”. Byłam mocno zaskoczona, oczywiście pozytywnie.
A czy możemy chwilę porozmawiać o naszym teatrze. Jak Pani uważa, czy czego tu brakuje, czy właśnie spektakli kostiumowych, klasycznych?
– Faktycznie, życzyłabym sobie więcej kostiumowych spektakli, takich jak „Niebezpieczne związki”, w których grałam w koprodukcji z Teatrem Nowym w Zabrzu. Częstochowa lubi chodzić na komedie, trudno temu zaprzeczyć, bo wtedy widownie są wypełnione, ale wydaje mi się, że to my artyści, w tym aktorzy, serwujemy teatr odbiorcom i kształtujemy ich poziom, więc powinniśmy też jako jedyny instytucjonalny teatr w mieście, zadowolić różne potrzeby. Gramy bajki i komedie, a także powinna być u nas częściej klasyka. Teraz położono nacisk na dramaturgię, tę młodą, która nie wszystkim odpowiada, więc ja szukałabym języka balansu, żeby było wszystko: i klasyka – ta kostiumowa, i dobre komedie – niekoniecznie farsy, i bajki – na poziomie, z głębią przekazu, i dramaty – które dotykają współczesnej problematyki. I życzyłabym sobie, bo niedługo Teatr będzie obchodził stulecie, abyśmy nie tylko wystawiali więcej premier, a nawet grali tak generalnie częściej spektakle. Pozwolę sobie na dygresję. Ina Benita, wspaniała gwiazda międzywojennego kina polskiego, grała w naszym teatrze jeden sezon – 1933/1934. Miała ambicje, żeby być też aktorką teatralną, przyjechała tutaj z Iwo Galem z Warszawy i zagrała… 15 czy 17 premier, głównie na małej Scenie Kameralnej, która teraz nosi imię Iwo Gala (duża była wówczas jeszcze nieoddana do użytku i w związku z tym niedostępna). Teraz przy okazji mojego 20-lecia pracy scenicznej w 2025 roku chciałabym zrobić spektakl o tej wybitnej aktorce i jej niesamowitych powojennych losach, i wystawić go na teatralnej scenie, po której chodziła. A poza tym, wszyscy wiemy, że ten piękny, historyczny gmach wymaga remontu. Upokarzający jest brak windy, smutne, że osoby niepełnosprawne nie mogą być wśród naszej publiczności, trzeba je wnosić po schodach na wózkach… Brak słów.
A były możliwości otrzymania dotacji na remont…
– Wydaje mi się, że dla chcącego nie ma nic trudnego. Kwestia priorytetów. Filharmonia została wyremontowana. Dzisiaj trzeba szukać rozwiązań, żeby wreszcie doszło do remontu Teatru. U nas funkcjonują rzeczy, takie jak „sznurownia”, opuszczanie
kurtyny na linach, które w Krakowie w muzeum na wystawie „Maszyneria Teatru” pokazywano jako relikt przeszłości. Zatem nasz Teatr pod pewnym względem jest zabytkiem, ale też nie jest to do końca bezpieczne i praktyczne, i dlatego między innymi wymaga generalnego remontu. Ja osobiście kocham nasz gmach, on jest bardzo charakterystyczny architektonicznie, monumentalny, zbudowany z pomysłem. Kiedy przyjechałam z Zielonej Góry, ujęły mnie czerwone dywany, pachniało tu „kiedyśnym” klimatem, ale żyjemy w XXI wieku i takie rzeczy jak winda i podjazdy na schodach są niezbędne. Ustęp: „przepraszamy, nie mamy windy” nie wystarczy. I nie chodzi o szukanie winnych tylko o znajdowanie rozwiązań, żeby móc sytuację wyprostować. Wierzę, że nadejdą jeszcze lepsze czasy i Teatr powstanie jak feniks z popiołów. A nasz naprawdę zasługuje na najlepsze. Mamy bardzo sprawnych aktorów, zdolnych i utalentowanych, wspaniałych ludzi z załogi technicznej, którzy też pracują z pasji, poczucia misji. Często krawcowe zostają po godzinach, fryzjerki w ramach redukcji etatów pracują też jako garderobiane. Ci ludzie to miejsce, ten teatr – kochają i o tym warto mówić, dlatego wydaje mi się, że zapewnienie godnych warunków, bezpiecznych, powinno być czymś podstawowym i naturalnym, a nie koncertem życzeń. Mam jeszcze takie wewnętrzne poczucie i przekonanie, iż te artystyczne życzenia spełniamy bez względu na wszystko. Spuentuję tę myśl słowami Anny Dymnej: „Bez teatru nie ma kultury, a bez kultury nie ma narodu, i wszyscy musimy sobie zdać z tego sprawę.”.
Dziękuję za rozmowę
URSZULA GIŻYŃSKA