21 marca o godzinie 19.00 Filharmonia Częstochowska zaplanowała centralny punkt jubileuszowego sezonu. O drodze artystycznej oraz o zarządzaniu jedyną instytucją muzyczną w mieście rozmawiamy z jej dyrektorem, dyrygentem i wiolonczelistą Adamem Klockiem.

ADAM KLOCEK – ARTYSTA
Panie Dyrektorze, co było pierwsze, batuta czy smyczek?
– Paradoksalnie batuta, mimo że wywodzę się z rodziny wiolonczelistów, mój tata był wiolonczelistą. Mimo że w zasadzie od niemowlęctwa miałem do czynienia z instrumentem, zawsze fascynowało mnie dyrygowanie i zanim sięgnąłem po smyczek, już w wieku czterech czy pięciu lat przy pomocy pałeczki do ryżu (uśmiech) próbowałem dyrygować.
I został pan „asystentem” Jerzego Maksymiuka w wieku dziesięciu lat.
– Tak, rzeczywiście. Miałem szczęście, ponieważ mój tata był koncertmistrzem Polskiej Orkiestry Kameralnej i wychowywałem się wśród jej muzyków. Zaintrygowało go, że dziecko interesuje się dyrygenturą i postanowił nazwać mnie żartobliwie swoim asystentem. Były to, o dziwo, dość profesjonalne początki, bo poprowadziłem jako dziesięciolatek orkiestrę naszej szkoły z ul. Miodowej w Warszawie z młodzieńczymi utworami Mozarta. Pojawiłem się też w Filharmonii Krakowskiej, Filharmonii Bałtyckiej w Gdańsku. Wspólnie z Maksymiukiem dyrygowaliśmy we dwóch utwór Charlesa Ivesa „Central Park in the Dark”, bardzo ciekawy i awangardowy jak na początki XX wieku, kiedy powstał. Myślę że te doświadczenia spowodowały, że będąc dorosłym, w trakcie kariery wiolonczelowej chciałem do batuty powrócić.
A jak Pan wspomina okres studiów w Musikhochschule w Kolonii w klasie Marii Kliegel i w Berlinie w klasie Borisa Pergamenschikowa?
– Znakomicie. W ogóle miałem szczęście do dobrych pedagogów, jeszcze w Polsce jako pierwszy nie student, w szóstej klasy szkoły podstawowej zostałem uczniem najwybitniejszego polskiego pedagoga wiolonczeli, profesora Kazimierza Michalika. Po pierwszym roku studiów w Warszawie wyjechałem na dalszą naukę do Niemiec. Tam zetknąłem się z najwyższym światowym poziomem, ponieważ szkoła w Kolonii to mekka wiolonczelistów europejskich. W Hochschule für Musik Hanns Eisler Berlin uczęszczałem na podyplomowe studia solistyczne do Borisa Pergamenschikowa. Tam również moimi kolegami byli obecni wybitni soliści i profesorowie jak Danjulo Ishizaka, Claudio Bohorquez czy Julian Steckel. Zetknięcie ze światowym poziomem było dla mnie bardzo ważne, ponieważ wiele rzeczy zrozumiałem: jak należy ćwiczyć, jak szczegółowo planować pracę nad utworem, zarówno techniczną, jak i od strony muzycznej.
Z muzyką na wiolonczelę miał Pan styczność w rodzinnym domu od najmłodszych lat. Czy w ogóle nie zastanawiał się Pan nad wyborem innego instrumentu?
– Nie. W większości domów muzyków dzieci rozpoczynają grę na jakimś instrumencie. Oczywiście jako dziecko nie lubiłem ćwiczyć na wiolonczeli, ale chciałem na niej grać. (uśmiech)
Chciałbym przewrotnie, może trochę filozoficznie, zapytać, jaką przewagę ma wiolonczela nad skrzypcami?
– Według wielu wiolonczela to instrument najbardziej przypominający ludzki głos. Nie dysponuje aż takimi możliwościami wirtuozowskimi jak skrzypce, chociaż technika gry rozwija się niezwykle dynamicznie i jest wielu wiolonczelistów, którzy wykonują karkołomne utwory. Tak było od XIX wieku. Ta śpiewność, tenorowy dźwięk dla wielu jest po prostu przyjemniejszy niż wysokie tony skrzypiec. Wiolonczela potrafi też znakomicie oddać swoim tonem nastrój wzruszenia. Znam na przykład altowiolistów, którzy zrezygnowali ze skrzypiec, bo wysokie częstotliwości wydobywane z tego instrumentu najzwyczajniej zaczęły im przeszkadzać.
Listę Pańskich sukcesów jako instrumentalisty otwiera zwycięstwo w Konkursie im. D. Danczowskiego w Poznaniu w 1992 roku, później nastąpił szereg nagród i stypendiów międzynarodowych. Czy któryś wspomina Pan jako najbardziej znaczący w Pańskiej karierze?
– Ten polski konkurs, który przede mną wygrało wielu wybitnych wiolonczelistów, na przykład Andrzej Bauer, dał mi poczucie że ma sens to, co robię i że stałem się profesjonalnym wiolonczelistą. Teraz perspektywa konkursowa się zmieniła, bo jest ich bardzo wiele, także w Polsce. Natomiast wówczas był to najważniejszy polski konkurs wiolonczelowy i w zasadzie jedyny, trochę jak „Wieniawski” dla skrzypków. „Danczowski” nie był międzynarodowy, ale najbardziej prestiżowy w tamtych czasach. Miałem dziewiętnaście lat, kiedy go wygrałem i uważam to za bardzo duży sukces. A te następne spowodowały, że mogłem rozwijać karierę międzynarodową.
Krzysztof Penderecki nazwał Pana „jednym z najbardziej obiecujących dyrygentów młodszej generacji na świecie”. Jakie znaczenie ma dla Pana ta rekomendacja z ust tak znamienitego muzyka.
– Z maestro Krzysztofem Pendereckim miałem przyjemność i zaszczyt współpracować jako solista-wiolonczelista. Zagrałem na przykład Concerto grosso na trzy wiolonczele, m.in., w pierwszym wykonaniu, którym zadyrygował sam kompozytor, a także Koncert altówkowy w wersji na wiolonczelę i orkiestrę. Państwo Pendereccy bardzo mi pomogli jako młodemu soliście, jestem im za to bardzo wdzięczny do dzisiaj. A ta opinia pojawiła się w początkach mojej kariery dyrygenckiej, gdy zbierałem rekomendacje od rozmaitych muzyków. Jest dla mnie bardzo cenna.
Określenie dyrygent samouk, z którym się spotkałem w odniesieniu do Pana, wydaje się nieadekwatne. Czerpał Pan wiedzę od wielu wybitnych maestro, m.in., Carlosa Kleibera. Czy spotkanie go było przełomowym wydarzeniem w Pańskiej karierze?
– Osoba Carlosa Kleibera była dla mnie odkąd pamiętam niezwykle ważna, był moim młodzieńczym ideałem dyrygowania. Jeśli chodzi o bycie samoukiem, nie uważam, że to coś złego – ważne jaki poziom profesjonalizmu się w rezultacie osiąga. Wiele wybitnych postaci jak choćby Penderecki czy Rostropowicz nie studiowało dyrygentury, a byli cenionymi dyrygentami. Choć akurat w moim przypadku było trochę inaczej, nazwałbym to edukacją pozaakademicką. Pobierałem, m.in., prywatne lekcje w Paryżu u jednego z najwybitniejszych we Francji dyrygentów starszego pokolenia Jánosa Fürsta. Udało mi się także wygrać konkurs na asystenta dyrektora Filharmonii Wrocławskiej i Festiwalu Wratislavia Cantans Jana Lathama-Koeniga i przez rok pracowałem przy wszystkich koncertach wrocławskiej Filharmonii. Wcześniej maestro Jacek Kaspszyk pozwolił mi być asystentem przy produkcji „Nabucco” w Teatrze Wielkim. Tak że zanim zacząłem dyrygować, podstawowe pojęcie o tym zawodzie i pierwsze doświadczenia miałem za sobą. Jak powiedział mi kiedyś Kazimierz Kord: dyryguj gdzie się da i czym się da, bo tylko w ten sposób nabierzesz doświadczenia w pracy z żywym zespołem orkiestrowym.
To z resztą największa bolączka edukacji akademickiej: studenci dyrygują „zespołem” złożonym z dwóch pianistów, a kontaktu z prawdziwą orkiestrą prawie nie mają. I kiedy przed nią stają często pojawiają się problemy komunikacyjne i muzyczne o których nie mieli wcześniej pojęcia. Czy chcieli by Państwo lecieć z pilotem, który dostał licencję jedynie po nauce na symulatorze lotów? Generalnie uważam, że w dyrygenturze najważniejsze to być dobrym muzykiem o ciekawej wizji artystycznej, po drugie – mieć umiejętności, aby pracować z dużą grupą ludzi, a dopiero na ostatnim miejscu jest technika dyrygencka, która oczywiście jest niezbędna, aby dobrze komunikować swoje intencje. Sądzę, że bardzo przydają się rozmaite doświadczenia. Jako młody wiolonczelista grałem w orkiestrze Sinfonia Varsovia pod batutą takich muzycznych legend jak Yehudi Menuhin, z którym miałem zaszczyt nagrać, np., wszystkie Symfonie Beethovena. Uważam za niezwykle istotne, żeby dyrygent umiał grać na jakimkolwiek instrumencie, który występuje w orkiestrze, po drugie, aby pobył trochę w dobrym zespole, zrozumiał jak funkcjonuje on od drugiej strony. Pomaga też, kiedy samemu pisze się muzykę, ułatwia to odczytanie i zrozumienie geniuszu kompozytorów, którzy wielkie dzieła przelali na papier, daje wiedzę w zakresie instrumentacji, instrumentoznawstwa, transpozycji i wszystkich tych detali, w których dyrygent powinien być biegły.
Nagrodę Grammy otrzymał Pan za album „Night in Calisia”, nagrany z Randym Breckerem, Włodkiem Pawlikiem i Orkiestrą Kaliską. Jakie miejsce w Pana sercu zajmuje jazz?
– W czasach liceum bardzo polubiłem jazz i dużo go słuchałem. Zaowocowało to tym, że również na wiolonczeli zacząłem improwizować w tym stylu. Z Leszkiem Możdżerem mieliśmy duet i wydaliśmy płytę. Jazz, improwizacja jest niezwykle ważnym elementem w rozwoju każdego muzyka. Instrumentalista, nawet klasyczny, który nie będzie później improwizował, powinien tę umiejętność posiadać. Daje ona niesamowitą swobodę gry i rozwija wyobraźnię muzyczną. W pewnym sensie to jakby komponowanie w czasie rzeczywistym. Zupełnie różni się od wykonawstwa klasycznego, które nakłada ograniczenia w swobodzie interpretacji, aby być zgodnym z intencjami kompozytora. Często muzycy klasycznie wykształceni stają przed strachem i niemocą zagrania na instrumencie jakiejkolwiek frazy bez nut. Nauka improwizacji bardzo pomaga ten lęk przełamać.
Zwrócę uwagę na inny album: z Koncertami wiolonczelowymi Arama Chaczaturiana i Krzysztofa Pendereckiego, z Sinfonią Varsovią i Astrig Siranossian jako solistką. To nagranie otrzymało wiele prestiżowych wyróżnień i entuzjastycznych opinii od środowisk branżowych, m.in., prestiżowego magazynu francuskiego Diapason czy nominację do ICMA 2019.
– Astrig Siranossian wygrała Konkurs Wiolonczelowy im. Pendereckiego w Krakowie, podczas którego dyrygowałem orkiestrą, tak się poznaliśmy. To wybitna wiolonczelistka ormiańska mieszkająca w Paryżu. Ona chciała pracować ze mną, a ja zaproponowałem Sinfonię Varsovię, która znakomicie wywiązała się z zadania. Dostaliśmy dużo bardzo pozytywnych recenzji, najbardziej prestiżowa była Preis der Deutschen Schallplatten Kritik, wielkie wyróżnienie. Album bardzo mi się podoba, zawiera piękną muzykę, Koncert Chaczaturiana jest rzadko wykonywanym dziełem, dlatego Astrig chciała je przypomnieć.
Wspomniana wiolonczelistka, o armeńskich korzeniach, w kolejnych nagraniach wraca do źródeł, do tradycyjnej muzyki kraju swoich przodków. Jak Pan ocenia wzajemną relację pomiędzy muzyką klasyczną a etniczną w Polsce, jest ważna?
– Na szczęście robi się bardzo ważna, jest dużo nowych nagrań i projektów. Polska ma niezwykle bogatą muzykę z regionów. Kibicuję wszystkim klasycznie wykształconym muzykom sięgającym po repertuar folkowy i przerabiającym go. Na przykład moja studentka z Młodej Polskiej Filharmonii Dorota Błaszczyńska-Mogilska, która gra w zespole SEKUNDa, jest przykładem na rewelacyjne przetworzenie muzyki etnicznej. Ciekawy jest też etnojazz. Uważam, że tradycyjne kultury muzyczne, nie tylko w Europie, są niewyczerpanym źródłem inspiracji.
Czym Pan się kieruje tworząc własne kompozycje, z jakich inspiracji Pan czerpie, które wzorce są dla Pana najważniejsze?
– Moja muzyka opiera się o harmonikę jazzowo-filmową. Nie zagłębiam się w świat abstrakcyjnej muzyki współczesnej. Najczęściej, oczywiście ze względu na brak czasu, rodzi się to z zamówień. Nie chciałbym wobec siebie używać tytułu „kompozytor”, piszę muzykę dla przyjemności, nie muszę i nie chcę robić tego zawodowo. Jeżeli te utwory się podobają, bardzo się cieszę. Natomiast nie mam w tym zakresie większych aspiracji czy ambicji. Dyrygując genialne dzieła z przeszłości, na przykład ostatnio „Eroicę” Beethovena, człowiek zdaje sobie sprawę, jak niedosiężny jest dla przeciętnego kompozytora taki poziom. Niesamowite, jak nieprawdopodobny geniusz tkwił w głowach tych największych, jaką mieli łatwość pisana i jaki warsztat kompozytorski.
Czy muzyka filmowa, która również Pan tworzy, powinna mieć przede wszystkim charakter ilustracyjny, stanowić tło dla toczącej się historii, czy ma jednak wartość sama w sobie jako odrębny gatunek muzyczny?
– Oczywiście jej podstawową rolą jest bycie tłem, dopełnieniem, a czasem kontrastem wobec obrazu. Niektórzy kompozytorzy piszą rzeczy tak uniwersalne, że świetnie sprawdzają się w filmie, jak i poza. Natomiast muzyka monotonna, minimalistyczna, której nie dałbym rady słuchać przez dłuższy czas na płycie, w kinematografii potrafi stworzyć fantastyczny klimat.
Enrico Fubini w zakończeniu monumentalnego traktatu „Historia estetyki muzycznej” pisze: „Wszelkie bogactwo i różnorodność zjawisk współczesnej estetyki muzycznej sprawia niektórym satysfakcję, innych zaś niepokoi”. Po której stronie Pan by się opowiedział?
– Różnorodność jest genialna i to niesamowite, że używając systemu dwunastotonowego, mając tak naprawdę dwanaście dźwięków – razy liczba oktaw, ale to wciąż te same dźwięki – zestawiając je ze sobą, można tworzyć tak nieskończoną ilość gatunków, form, stylów, dodając melodię, rytm, kontrapunkty i instrumentację. To jest fenomen, podobny jak w przypadku słów. Alfabet ma dwadzieścia cztery podstawowe znaki i z nich można stworzyć albo bełkot, którego nikt nie rozumie, albo genialne arcydzieło. Wracając do muzyki, to w sumie przyjemna świadomość, że nie jesteśmy w stanie, nawet gdybyśmy słuchali 24 godziny na dobę, poznać wszystkich utworów, które powstały do tej pory na świecie nawet biorąc pod uwagę tylko same nagrania.
Czy bliższa jest Panu idea muzyki absolutnej, pojmowanej przede wszystkich w kategoriach wrażeń estetycznych, reprezentowanej przez XX-wiecznych neoklasyków z Igorem Stravinskym na czele, czy jednak przeważa u Pana dusza romantyka?
– Nie potrzebuję żadnej opowieści, żeby muzyka mnie frapowała. Symfonie Beethovena są przykładem muzyki absolutnej, choć mają ciężar wręcz rozprawy filozoficznej ze względu na głębię zawartej myśli humanistycznej, ale wyrażonej frazą muzyczną. Oczywiście muzyka programowa czy ilustracyjna jest tak samo wartościowa, jeśli jest po prostu dobra. Jasne, że dyrygując poematem symfonicznym warto wiedzieć, co autor chciał zobrazować. Natomiast opowiadanie słowami o muzyce nie jest dla mnie niezbędne. (uśmiech)
Jako pedagog z wieloletnim doświadczeniem, obecnie profesor w Uniwersytecie Muzycznym Fryderyka Chopina w Warszawie, przewodniczący i członek jury wielu konkursów wiolonczelowych i nie tylko, jak Pan ocenia z tej perspektywy kondycję muzyki poważnej w Polsce?
– Oczywiście są kraje, które mają olbrzymią kulturę muzyczną, jak Niemcy, Francja, Austria czy Wielka Brytania, z nimi trudno konkurować. Natomiast ze względu na budowę pięknych, nowych sal koncertowych, remonty starych – głównie dzięki dotacjom z Unii Europejskiej – a także ilość orkiestr symfonicznych, sytuacja pod tym względem w Polsce jest naprawdę dobra. Szkolnictwo muzyczne jest na niezwykle wysokim poziomie, wyższym niż w krajach zachodnich. Mówię to z pełną odpowiedzialnością. Jako wychowanek komunistycznego kraju, w którym otrzymałem podstawowe i średnie wykształcenie muzyczne, jadąc do Niemiec miałem zdecydowanie większą wiedzę pod względem historii muzyki, harmonii, przedmiotów muzycznych i ogólnokształcących. Oczywiście, borykamy się z poważnymi problemami finansowymi, sztuka muzyczna jest niedofinansowana, większość muzyków w orkiestrach pracuje na pensji minimalnej, co jest przykre. Mimo wszystko ludzie młodzi są zainteresowani nauką gry na instrumentach. I na przykład na Uniwersytecie Muzycznym w Warszawie poziom wiolonczeli jest niezwykle wysoki, absolutnie światowy, nie możemy mieć żadnych kompleksów. Z drugiej strony, nie od dziś wiadomo, że zawód każdego artysty z jednej strony wymaga talentu i gigantycznej pracy, z drugiej bywa związany z trudnościami natury ekonomicznej. Natomiast jeśli się jest wybitnym, można osiągnąć naprawdę międzynarodowy sukces, który w innej dziedzinie jest trudny, bo związany, np., z barierą językową. Świadczą o tym wielkie kariery międzynarodowe naszych polskich śpiewaków.
Jest Pan znany z tego, że stawia na młodych muzyków, angażuje się w pomoc w ich rozwoju. Jednym z takich projektów była Młoda Polska Filharmonia, która w swoim czasie stanowiła kuźnię talentów. Czy są plany na reaktywację tego przedsięwzięcia?
– Bardzo bym chciał. Miałem nadzieję, że w Częstochowie uda się ją reaktywować, może w przyszłości. To był projekt na wzór słynnej niemieckiej Junge Deutsche Philharmonie. Nabór był olbrzymi, a pokłosie nadspodziewane. W zasadzie w większości najlepszych orkiestr w Polsce, a także zagranicznych, grają stypendyści Młodej Polskiej Filharmonii. To były ich pierwsze kroki w orkiestrze symfonicznej, która poważnie stawiała sobie za zadanie wypracowanie i utrzymanie wysokiego poziomu wykonawczego. Odbywały się przesłuchania, które wyłaniały zdolnych młodych muzyków od 15 do 21 lat, chociaż zdarzali się i młodsi. Zespoły szkolne reprezentują przekrój wszystkich uczniów i nie dają możliwości selekcji tylko najlepszych. Nam udało się stworzyć orkiestrę, która pod względem interpretacji nie ustępowała profesjonalnym, dobrej klasy zespołom. Kiedy spotykam dawnych wychowanków, wspomnienia są rzewne. To są historie, które się rozciągają już na kilkanaście lat, mają swoją tradycję. Ostatnio współpracowaliśmy z Magdaleną Ziarkowską, byłą koncertmistrz naszej Filharmonii, obecnie pełniącą tę funkcję w Orkiestrze Leopoldinum NFM we Wrocławiu. To także jedna ze stypendystek MPF.
Rozmawialiśmy o tym, jaką muzyką zajmuje się Pan zawodowo, a jakiej lubi Pan słuchać prywatnie, dla przyjemności?
– Bardzo różnej. Niestety mam mało czasu, żeby dla przyjemności słuchać muzyki, niekiedy cisza jest bardziej potrzebna. Ale wszystkiego: i klasyki, i jazzu, muzyki crossoverowej, etniczno-jazzowej. Zdarza nam się z żoną słuchać dobrej jakości popu, off-popu, w tej dziedzinie też jest wiele ciekawostek.
ADAM KLOCEK – DYREKTOR
Tę część rozmowy chciałbym rozpocząć od gratulacji z okazji jubileuszu 80. sezonu artystycznego Filharmonii Częstochowskiej oraz programu, jaki Pan z tej okazji przygotował. Jakie założenia Panu przyświecały?
– Z jednej strony sporo klasyki z górnej półki, czyli IX Symfonia i „Eroica” Beethovena, Requiem Verdiego, II Symfonia Brahmsa, taki podstawowy repertuar symfoniczny. Z drugiej na przykład Koncert Jubileuszowy zapewne wiele osób zdziwi, bo w ogóle nie jest to program klasyczny. Taki był mój zamysł, że idziemy w charakterystyczne rejony związane z Filharmonią Częstochowską, czyli obecność Wojciecha Kilara, aspekt religijny istotny ze względu na charakter miasta, ale też ludowo-etniczny, żydowski i przyrodniczy. To będzie opowieść muzyką o rzeczach niemuzycznych. Są motywy z regionów górskich Śląska, bo Vołosi to zespół z Beskidu Żywieckiego. Są też żydowskie: Kroke i Anna Maria Jopek. Właśnie taki etno-przyrodniczo-religijny będzie ten Jubileusz, a zupełnie nie poważny. (śmiech) Oczywiście Tomasz Kulisiewicz zagra na wspaniałych skrzypcach Guarneriego.
Czy sprowadzenie tego historycznego instrumentu było planowane z okazji Jubileuszu?
– Absolutnie nieplanowane. Dostałem kontakt do pewnej pani, która ma dalekie polskie korzenie. Jej rodzina od przedwojnia jest w posiadaniu tych skrzypiec, od dłuższego czasu leżały nieużywane. W latach 50. XX wieku grał na nich słynny Michel Schwalbé, późniejszy koncertmistrz berlińskiej Filharmonii, wielka postać wiolinistyki europejskiej. Bardzo chciał je kupić, ale rodzina nie chciała się ich pozbyć, teraz z resztą też nie chce. Ale że u tej pani odzywają się polskie sentymenty i wie, że nasza Filharmonia nosi imię Bronisława Hubermana – którego jej rodzina przed II wojną światową znała i spotykała w Berlinie – postanowiła udostępnić instrument, aby nasz koncertmistrz mógł na nich grać. Instrument jest niewiarygodny, mimo że gościł u nas niejeden solista z instrumentami Guarneriego i Stradivariusa, te skrzypce pośród wszystkich, które słyszałem, są absolutnie na podium. Przypominają mi Stradivariusa „Lord Dunn-Raven”, na którym gra Anne-Sophie Mutter.
Po cięższym okresie pandemii bieżący sezon pokazuje, że częstochowska publiczność potrzebuje muzyki klasycznej na najwyższym poziomie. Sala podczas kolejnych koncertów znowu wypełnia się prawie do ostatniego miejsca. Nie wątpię, że wpływa to pozytywnie także na artystów Orkiestry.
– Odbudowanie zwyczaju wychodzenia z domu, kiedy tak bardzo rozwinęły się media elektroniczne dostępne z pozycji siedzenia na kanapie, było dużym wyzwaniem. Na szczęście widzimy, że ludzie chcą się spotykać, wychodzić do miejsc publicznych i słuchać koncertów. To niezwykle nas cieszy. Od strony ekonomicznej zeszły rok też był rekordowy, zwiększyliśmy przychody własne Filharmonii o 25 procent, to duży sukces. Orkiestrze gra się lepiej przy zapełnionej sali. Oczywiście hermetyczny program symfoniczny nigdy nie przyciągnie takich tłumów jak rozrywkowy, ale to tendencja powszechna i się nie zrażamy.
W trakcie trzynastu lat pracy w Filharmonii Częstochowskiej stworzył Pan nową jakość w Orkiestrze, nieustannie dba Pan o jej rozwój artystyczny. Ma to swój wyraz, m.in., w angażowaniu nowych młodych muzyków. Czy to jest klucz do sukcesu? Połączenie doświadczenia z energią nowego pokolenia?
– Tak, myślę, że to jest klucz do sukcesu. Żadnych gwałtownych ruchów w pracy z zespołem. Muzycy starsi wiekiem mają wiele cennego doświadczenia. Oczywiście staramy się przyjmować młodych instrumentalistów o jak najwyższych umiejętnościach i myślę, że oni nasz poziom artystyczny również w bardzo znaczącym stopniu podnoszą.
Na początku roku zakończyło się tournée zespołu w Chinach. Ile podobnych programów udało się zrealizować i jakie kolejne są w planach?
– Wyjazd dużej orkiestry symfonicznej jest olbrzymim wysiłkiem logistycznym. Wyruszamy w trasę regularnie, aczkolwiek nie tak bardzo często. Mamy zobowiązania wobec naszej publiczności w Częstochowie. Podróże są kształcące dla orkiestry, a także dobre dla higieny pracy, aby nie koncertować ciągle w jednym miejscu. Kilka razy w czasie mojego dyrektorowania odbyliśmy tournée. Projekty międzynarodowe opierają się na współpracy. Byliśmy w Chinach, a Chińczycy przyjeżdżają do nas, podobnie było z wyjazdem do Portugalii. Grywamy w Warszawie, gościliśmy na Festiwalu im. Rubinsteina w Łodzi, graliśmy w Filharmonii Krakowskiej oraz na Śląskim Festiwalu Muzycznym „Muzyka Buduje Mosty” w Jaworze w Kościele Pokoju. W przyszłym roku jedziemy na koncerty do Austrii.
Prestiż orkiestry buduje się również poprzez udział w nagraniach. Jakie perspektywy w tym zakresie rysują się przed częstochowskim zespołem?
– Mamy w planach nagranie w czerwcu nowej płyty, na którą dostaliśmy dofinansowanie z ministerialnego programu „Muzyczny ślad”. Będzie to ciekawy album, ponieważ łączymy polski klasycyzm przełomu XVIII i XIX wieku, czyli Antoni Milwid i Ignacy Feliks Dobrzyński, z napisaną współcześnie w latach 70. Symfonią w stylu Mozarta Krzysztofa Meyera. To będzie fonograficzna premiera. Utwór jest bardzo ciekawy, zgrabny, napisany z dużym kunsztem przez znakomitego kompozytora. Nie jest rodzajem stylizacji czy inspiracji, wprost naśladuje styl Mozarta. Kto nie znałby autora dzieła, nie pomyśli, że zostało napisane w XX wieku.
Proszę opowiedzieć o założeniach przyświecających cyklowi koncertów jazzowych.
– Kiedyś odbywały się nieregularnie, od jakiegoś czasu staramy się, aby były stałym punktem programu. Stąd „Jazzowe wtorki” w Filharmonii. Raz na dwa miesiące odbywa się ciekawy koncert w sali kameralnej, ponieważ świetnie się ona do tego nadaje. Cykl cieszy się dużym powodzeniem, więc na pewno będziemy go kontynuować.
Jakie perspektywy rozwoju przewiduje Pan Dyrektor wobec Chóru Collegium Cantorum?
– Uważam, że Chór rozwija się bardzo dobrze, nagrywa dużo płyt z cyklu „Polska muzyka chóralna”. Tak jak w przypadku Orkiestry najlepszą drogą rozwoju jest po prostu ciągła praca i nowe pomysły programowe. Myślę, że dzięki temu utrzyma poziom artystyczny, który jest wysoki.
Czy planuje Pan Dyrektor jakieś nowe kierunki rozwoju Filharmonii pod względem infrastrukturalnym, nieśmiało zapytam o zakup organów…
– Na organy nie mamy miejsca, ponieważ jest to sala wielofunkcyjna. Wynajmy, które stanowią sporą część naszych dochodów, wiążą się z wymaganiami dotyczącymi scenografii. Natomiast mam kilka pomysłów. Złożyliśmy projekt w ramach rewitalizacji Śródmieścia, aby na skwerku z fontanną postawić ławeczki, mini scenę z możliwością zadaszenia, doprowadzić prąd i latem organizować koncerty kameralne. Moim wielkim idée fixe, które się pewnie prędko nie ziści, jest nadbudowa dachu Filharmonii, żeby na górze powstała kawiarnia – stamtąd jest naprawdę przepiękny widok na Częstochowę, szczególnie na Jasną Górę – z salą wystawienniczą i przestrzenią dla małych form muzycznych. Możliwości techniczne są, chodzi o lekką, przeszkloną konstrukcję, natomiast jest to potężne przedsięwzięcie i logistycznie, i przede wszystkim od strony finansowej.
Przeważnie w instytucjach muzycznych funkcje dyrektora generalnego i artystycznego są rozdzielone. Obecnie pełni Pan je jednoosobowo. Czy to nie utrudnia trochę zadania, czy z Pana perspektywy jest to może jednak bardziej korzystne rozwiązanie?
– Przez czternaście lat pełniłem tę podwójną funkcję w Filharmonii Kaliskiej. Zresztą jest to dość powszechne. Znakomicie pracowało mi się ze śp. dyrektorem Ireneuszem Kozerą i taki tandem to rzeczywiście jest coś niezwykle komfortowego, ponieważ dobrze się uzupełnialiśmy. Ireneusz świetnie dbał o stronę ekonomiczno-gospodarczą, ja o artystyczną. To się sprawdzało. Jednak kiedy stawałem do konkursu na dyrektora naczelnego, wiedziałem, że jest oczekiwane, abym zajmował się w równym stopniu pracą z zespołem artystycznym.
W Filharmonii Częstochowskiej są wszystkie te elementy, które powodują, że czuję się tu spełniony i szczęśliwy. Atmosfera pracy jest niezwykle serdeczna, to jeszcze wielki wkład dyrektora Kozery. Wszyscy – i w zespołach artystycznych, i w administracji – przychodzą do pracy z uśmiechem i przeświadczeniem, że sprawia im to przyjemność i satysfakcję. Dbam bardzo o tę atmosferę, sam staram się być szefem, który rozwiązuje problemy z uśmiechem, czasem pewną stanowczością, ale nigdy siłą czy groźbą. W momencie jubileuszu naszej instytucji należą się serdeczne podziękowania wszystkim pracownikom za ich wkład i ciężką pracę w rozwój Filharmonii.
Od 2023 roku Filharmonia Częstochowska jest instytucją współprowadzoną przez samorząd województwa śląskiego. Jak wygląda współpraca w tym zakresie i dalsza perspektywa?
– Mam nadzieję, że umowa zostanie przedłużona na kolejne lata. Te pieniądze są nam niezwykle potrzebne. Jesteśmy olbrzymią instytucją i choć mamy spore przychody własne, w odniesieniu do porównywalnej Filharmonii Śląskiej, nasz budżet wciąż jest dużo mniejszy. Pieniądze od marszałka niezwykle się przydały. Zrobiliśmy wszystkie niezbędne remonty: schody, dach, renowacja foteli, estrady. To są milionowe nakłady. Żeby swobodnie funkcjonować, instytucja powinna mieć to, co gwarantuje ustawa o działalności kulturalnej, czyli że organizator zapewnia finansowanie strony płacowej, utrzymania budynku i część środków na prowadzenie działalności merytorycznej. Przed współfinansowaniem mieliśmy pieniądze tylko na pensje, na resztę musieliśmy zarobić sami. Przez jakiś czas to funkcjonowało, ale koszty drastycznie wzrosły, a możliwość podnoszenia cen biletów i za wynajem sali koncertowej jest ograniczona.
W bieżącym sezonie jest zaplanowanych jeszcze kilka niezwykle ciekawych propozycji, o których można szczegółowo poczytać na stronie internetowej www.filharmonia.com.pl. A jakie są dalsze plany?
– W tym sezonie warto jeszcze zwrócić uwagę na Requiem Verdiego, Festiwal Reszków, Festiwal Jazzowy, Zakończenie Sezonu, koncert Nasi Soliści. Gwiezdne Wojny w połowie maja to ciekawa propozycja dla fanów muzyki filmowej. A jeżeli chodzi o kolejny, założenia są podobne, chcemy utrzymać balans pomiędzy klasyką i koncertami dobrze pojętej rozrywki. Kontynuujemy wszystkie cykle: Jazzowe wtorki, Festiwal Hubermana, Festiwal Reszków – te dwa akurat jeszcze w kolejnym sezonie, bo są w cyklu dwuletnim – z niczego nie rezygnujemy. W zależności od budżetu planujemy kilka nowości. Na razie nasza perspektywa kończy się na 31 grudnia, bo do wtedy jest umowa z Urzędem Marszałkowskim. Jeśli nie zostanie przedłużona, będzie źle. Wierzę, że tak się nie stanie i będziemy mogli kontynuować propozycje tematyczne i zapraszać gości zagranicznych. To chcemy rozwijać.
I na zakończenie rozmowy chciałbym tradycyjnie zapytać, czego można życzyć Panu Dyrektorowi, Orkiestrze i Filharmonii z okazji Jubileuszu?
– Zdrowia i pogody ducha. Żeby to, co robimy sprawiało nam satysfakcję. I przede wszystkim, żeby częstochowska publiczność była zadowolona z naszej pracy.
rozmawiał: ŁUKASZ GIŻYŃSKI
Adam Klocek, wiolonczelista i dyrygent. Z Filharmonią Częstochowską związany od 2012 roku, od 2020 roku pełni funkcję jej dyrektora naczelnego. Od 2006 do 2020 pełnił funkcję dyrektora naczelnego i artystycznego Filharmonii Kaliskiej. Laureat licznych konkursów wiolonczelowych. Jako wiolonczelista i dyrygent brał udział w licznych nagraniach; występował z artystami światowej renomy, m.in.: Joshua Bell, Vadim Repin, Misha Maisky, Nelson Goerner, Yulianna Avdeeva, Krzysztof Penderecki, Dame Evelyn Glennie, Sophia Gubaidulina, Wanda Wiłkomirska, Jadwiga Rappe. Wielokrotnie odznaczany i nagradzany.
Szczegółowy biogram: https://www.filharmonia.com.pl/content.php?ContentId=12.
Zdjęcia Agnieszka Małasiewicz