Radością z gry i z samego uczestniczenia w świecie muzyki emanuje zarówno w pracy jako instrumentalista i dyrygent, jak i na co dzień. Rozmawiamy z pierwszym oboistą i inspektorem Orkiestry Symfonicznej Filharmonii Częstochowskiej Wojciechem Pompką.

Georg Friedrich Händel będąc dzieckiem najwięcej komponował na swój ulubiony instrument, czyli obój właśnie. Jak się rozpoczęła Pańska przygoda z muzyką?
– Na Pierwszą Komunię Świętą w moim roczniku była moda, że dzieci dostawały syntezatory. Ja również taki otrzymałem i podjąłem naukę na tym instrumencie. Lubiłem grać ze słuchu melodie, które usłyszałem w radiu, lecz nie koniecznie pracować nad żmudnymi wprawkami i etiudami. Trwało to około półtora roku, a przygoda z muzyką zakończyła się z zapowiedzią, że już nigdy nie chcę grać na żadnym instrumencie. Po kilku latach okazało się, że mój najmłodszy brat Piotr ma problemy astmatyczne. Lekarz zalecił mu, aby chodził z balonikiem i jak najwięcej w niego dmuchał, żeby zwiększyć wydolność płuc. Pewnego dnia znajomy rodziców, świętej pamięci Bogdan Pięta, częstochowski muzyk i multiinstrumentalista widząc, jak brat chodzi z balonem, powiedział, żeby zaczął grać na jakimś instrumencie. Brat podjął naukę na trąbce. Gdy widziałem, jak uczy się pierwszych dźwięków, zacząłem ten instrument po cichu pożyczać, lecz trąbka osobiście niezbyt mi odpowiadała. Pan Bogdan zaproponował mi klarnet. To była miłość od pierwszego wejrzenia. Od razu chciałem coraz bardziej odkrywać ten instrument, poznawać nowe dźwięki, grać szybciej i płynniej. Uczyłem się u niego trzy miesiące, po czym powiedział mojej mamie: „Pani Doroto, Wojtek w trzy miesiące zrobił roczny materiał szkoły muzycznej i może dobrze by było go do takiej posłać.” Nie zdawałem sobie z tego sprawy, po prostu chciałem jak najwięcej ćwiczyć. Podobało mi się, że pokonuję swoje bariery, że palce coraz szybciej i sprawniej działają, że gram ładne melodie, że z każdym treningiem jestem coraz lepszy. To było w drugiej klasie gimnazjum. Poszliśmy na egzaminy. Niestety komisja stwierdziła na początku, że jestem za stary i raczej nic z tego nie będzie. Ale mnie przesłuchali, zrobiła się dość żywa dyskusja na mój temat. Zaproszono mnie na kolejne przesłuchanie, po którym usłyszałem, że z klarnetem będzie ciężko, bo jest bardzo duże zainteresowanie i mogą mi dać alternatywę w postaci czterech instrumentów do wyboru: oboju, fagotu, waltorni i puzonu. Są one z tych najtrudniejszych i najrzadziej wybieranych. W domu posłuchałem wszystkich, stwierdziłem, że może jednak obój i podjąłem naukę w szkole muzycznej.
W takim razie w Zespole Szkół Muzycznych w Częstochowie Pańska przyszłość jako oboisty nie była jeszcze przesądzona…
– Pierwszy rok to było ogromne rozczarowanie. Klarnet, w który dmuchało się delikatnie, subtelnie, od razu pięknie się odzywał, dźwięk wychodził miękki, dopracowany. A tu obój, który na początku beczał jak kobza, bo podczas nauki brzmi naprawdę przeraźliwie. Do tego doszła zmiana układu palcowania dźwięków, które już miałem wypracowane. Bardzo mnie to irytowało. W wolnych chwilach ciągle wracałem do klarnetu. Po pierwszym roku pan Marcin Langner, mój nauczyciel powiedział mi, że jeśli chcę grać i dalej się uczyć, muszę postawić wszystko na jedną kartę, nie mogę marnować już czasu, jeśli chciałbym z muzyką wiązać przyszłość. Pożegnałem się ostatecznie z klarnetem i zacząłem na poważnie grać na oboju. W pierwszym semestrze byłem w pierwszej klasie pierwszego stopnia, chodziłem na zajęcia z małymi dzieciaczkami, w kolejnym zostałem przeniesiony do drugiej i już równolegle z liceum kontynuowałem drugi stopień. Zżyłem się z obojem. Fakt, że wszyscy byli młodsi i grali dużo lepiej, zmotywował mnie, by ich wyprzedzić. W trzeciej klasie na największym ogólnopolskim festiwalu, konkurując z dziesiątkami muzyków z całego kraju, zająłem trzecie miejsce w swojej kategorii wiekowej. Wtedy doszedłem do wniosku, że warto. Zainteresował się mną profesor Tomasz Miczka z Katowic, który zaprosił mnie na lekcje.
Czy Akademia Muzyczna im. Karola Szymanowskiego w Katowicach była pierwszym wyborem? Z jakimi wspomnieniami wiąże Pan czas studiów?
– To było moje marzenie, żeby dostać się do Katowic. Wtedy obok Krakowa był to główny ośrodek obojowy w Polsce. Profesor Miczka jest wybitnym pedagogiem i instrumentalistą, każdy kogo wyuczył, został muzykiem i ma pracę w zawodzie, a to nie jest takie oczywiste. Na studiach pojawiły się ogromne wymagania, stres, również konkurencja i była to wielka lekcja życia. W szkole muzycznej uczniowie też zmagają się z presją i tremą przed każdym koncertem, ale to w akademii nabrałem doświadczenia i świadomości. Studia były czasem budowania warsztatu, opanowania do maksimum instrumentu i wytężonej pracy nad sobą i swoją psychiką. Jednak tak naprawdę dopiero praca w orkiestrze symfonicznej wszystko zweryfikowała. Przestajesz być solistą i musisz stanowić spójną częścią zespołu, oddychać równo z pozostałymi muzykami, słyszeć wszystkich dookoła, uzupełniać się z nimi i być współobecny niczym jeden organizm. Być w odpowiednim czasie, idealnie z intonacją i na każdy ruch dyrygenta. Często porównuję to do kosmosu: będąc dzieckiem, gdy patrzymy w niebo widzimy gwiazdy, lecz gdy zaczynamy się nim interesować, okazuje się, że są to całe konstelacje, które widać w określonym czasie. Im bardziej się w nie zagłębiamy, tym więcej zaczynamy dostrzegać. Podobnie jest z graniem w orkiestrze symfonicznej, z czasem wrasta świadomość tego, co się dzieje dookoła. Najpiękniejsze jest być w środku kosmosu, który się dzieje na estradzie, być jego częścią i odczuwać go całym sobą.
Bezpośrednim historycznie poprzednikiem oboju była szałamaja. Jak wyglądała ewolucja instrumentu, na którym Pan gra i czym wyróżnia się jego wersja, którą możemy usłyszeć na salach koncertowych współcześnie?
– Szałamaja, która była na samym początku, to dość wrzaskliwy instrument wykorzystywany głównie w muzyce świeckiej, dworskiej a także na polach bitew. Biorąc pod uwagę ewolucję do współczesnego oboju, jest to ogromna zmiana. Choć nie będę ukrywał, że na początku nauki każdy obój brzmi trochę jak szałamaja. Sama ewolucja instrumentu, poprzez jego zmianę kształtu, długości, dodawanie klap, prowadziła do tego, by ułatwić grę, zwiększyć jego możliwości techniczne oraz poprawić dźwięk i intonację. Przez swoją budowę, a także ogromne ciśnienie powietrza wymagane do wydobycia dźwięku, jest on jednym z najtrudniejszych instrumentów dętych. A to wszystko przez stroik, który jest najważniejszy bo generuje dźwięk. Jest też utrapieniem każdego oboisty, bo nawet najlepszy muzyk, jak nie będzie miał dobrego stroika, może się ośmieszyć i zagrać jak na szałamai. Co gorsza jest bardzo „fochliwy”, bo drewno pracuje cały czas, zmienia się wraz z pogodą i potrafi zaskakiwać w najmniej oczekiwanych momentach. Przez cztery dni mamy ładną pogodę, pięknie brzmi, jest komfortowy, a w piątek przed koncertem spadnie deszcz i nagle ten sam stroik jest nie do poznania, staje się ciężki i muzyk zamiast czerpać przyjemność z grania, toczy z nim walkę o to, aby w ogóle się odezwał. Inni muzycy śmieją się z oboistów, bo oprócz instrumentu każdy nosi duże pudełko albo dwa stroików. Zawsze mam ze sobą około pięćdziesięciu, bo czasami z dnia na dzień trzeba szukać odpowiedniego. Podczas samego koncertu też potrafi się zmienić, dlatego trzeba być przygotowanym na każdą sytuację. Do tego pudełeczko z narzędziami. Są to całe saszetki, z kleszczykami, śrubokrętami, nożami do skrobania i korekty stroika w razie potrzeby. Oboista oprócz tego, że gra na instrumencie, musi potrafić zrobić stroiki pod siebie i dostosować je do konkretnego repertuaru. Na innym zagramy Mozarta, Brahmsa czy muzykę współczesną.
„(…) to obojowi (Glück i Beethoven) zawdzięczają najpiękniejsze pasaże w swoich utworach.” (Hector Berlioz „Traktat o instrumentacji”; za: Philip Wilkinson „50 instrumentów z historii muzyki”, Oficyna Wydawnicza Alma-Press 2019). Czy podpisałby się Pan pod tą opinią? Jakimi jeszcze atutami charakteryzuje się obój?
– Zdecydowanie się zgadzam z tym cytatem. W niejednej publikacji pisano, że obój to instrument, który potrafi rozkochiwać w sobie ludzi. Myślę, że naprawdę tak jest. Nie bez powodu twórcy na przestrzeni wszystkich epok poświęcili mu najpiękniejsze solowe partie. Do tego stopnia że J.Brahms w II części koncertu skrzypcowego najpiękniejsze solo eksponujące główny temat powierzył obojowi. A to tylko kropla w morzu, bo ciężko doszukać się w całej literaturze pozycji, w których obój nie miał by swoich “5minut” solowej partii. Uważam, że to naprawdę wspaniały instrument, który potrafi docierać do głębi serca i przekazywać wszelkie emocje. Profesor Miczka uczył, żebym grając na instrumencie, wyobraził sobie, że śpiewam te dźwięki. Tym się staram kierować, żeby to, co jest w nutach opowiedzieć. Myślę, że kompozytorzy doskonale wiedzieli, że właśnie obój może to najlepiej przekazać. To jest magia tego instrumentu.
Jakie utwory na obój poleciłby Pan początkującym melomanom, aby mogli zapoznać się z możliwościami brzmieniowymi tego instrumentu?
– Myślę, że takim sztandarowym jest „Obój Gabriela” Ennio Morricone, motyw przewodni z filmu „Misja”. Na pewno polonez z „Pana Tadeusza”, z którym tak naprawdę każdy prędzej czy później zostaje zapoznany. Nie wszyscy wiedzą, że to obój gra tam główne solo. Na pewno Koncert na obój Alessandro Marcello i jego przepiękną drugą część, która dosłownie łapie za serce i wyciska niesamowite emocje. Koncert obojowy Straussa i Koncert Martinü to duże, półgodzinne formy, ale pokazują całą skalę możliwości instrumentu. Skwitowałbym to Koncertem Mozarta, w którym obój prezentuje się już nie z takiej romantycznej strony, tylko ma bardziej błyskotliwy, wręcz żartobliwy charakter.
W propozycjach Filharmonii Częstochowskiej nierzadko zdarzają się propozycje kameralne, w tym z dużą rolą oboju? Jak Pan się odnajduje w tej przestrzeni muzyki klasycznej?
– Dla mnie każda możliwość grania to ogromna przyjemność, więc jak jest jakaś propozycja, zawsze jestem na tak. Nawet nie zastanawiam się, czy to będą kolejne pracowite weekendy, które mógłbym spędzić z rodziną lub po prostu odpocząć. Kameralistyka podobnie jak granie solowe, szczególnie w tych małych, trzyosobowych składach, jest trochę jak maraton, zagrać godzinny koncert to jak przez godzinę biec z ciężkim plecakiem. Ale jest przy tym wiele muzycznej zabawy, bo jesteśmy cały czas „na wierzchu”, w szczególności obój, który prowadzi partie melodyczne, tyle że mało ma wytchnienia. Za to czerpie radość z najpiękniejszych melodii, czasami równorzędnie z fletem, w zależności od aranżacji utworu. Cała sztuka polega na tym, aby nie brzmiał jeden instrument, tylko cała trójka tworzyła całość. Gdy czasami trudno wyłuskać jeden instrument to bardzo dobrze. Wszystkie wspólnie mają tworzyć ład, harmonie i przekazywać emocje oraz myśl muzyczną, którą założył kompozytor.
Ukończył Pan studia podyplomowe na Uniwersytecie Muzycznym Fryderyka w Warszawie w zakresie dyrygentury orkiestr dętych. Jak ważną część Pańskiej aktywności zawodowej zajmuje obecnie ta dziedzina?
– Gdy po raz pierwszy zaproponowano mi pracę z amatorską orkiestrą dętą w Białej koło Kamyka, byłem sceptyczny, ale na zastępstwo podjąłem się tego zadania. Początki nie były proste, ale praca okazała się niesamowitą frajdą. Nie tylko musiałem prowadzić próby orkiestry, ale też w podstawowym zakresie opanować wszystkie instrumenty dęte, żeby móc uczyć dzieci. Na szczęście pracuję w Filharmonii, gdzie większość muzyków to również nauczyciele więc lekcje pobierałem u najlepszych. Gdy pojawił się kolejne zespoły, odkryłem, jak dużo jest pięknej muzyki na orkiestry dęte i zaczęło mnie to pochłaniać. Orkiestra jest jak jeden wielki instrumentem z wieloma składnikami. Sztuką jest, aby nauczyć się operować proporcjami w zespole i „grać” na niej niczym organista w kościele. Postanowiłem rozwijać się w tym kierunku. Jeździć z orkiestrą na festiwale i konkursy. Poczułem ogromny niedosyt, gdy na jednym z konkursów dyrygent z jury zarzucił mi braki w warsztacie dyrygenckim. Tak mnie to dotknęło, że musiałem coś z tym zrobić. Mimo iż miałem ukończonych kilka kursów kapelmistrzowskich zgłosiłem się na egzaminy wstępne na Uniwersytet Muzyczny im. Fryderyka Chopina w Warszawie i była to wspaniała przygoda. Nauka trwała dwa lata i ukończyłem ją z oceną A+. Egzaminy polegały na prowadzeniu Reprezentacyjnego Zespołu Artystycznego Wojska Polskiego i było to dla mnie niesamowite doświadczenie. Nigdy nie zapomnę jak pierwszy raz stanąłem przed tym ponad sześćdziesięcioosobowym zespołem. Gdy zaczęliśmy grać dosłownie czułem wszystkie dźwięki i wibracje na całym ciele. To było coś niesamowitego. Jak muzyczny powiew wiejący wprost w moją stronę. W tym sezonie miałem dwa razy przyjemność i zaszczyt zadyrygować Orkiestrą Symfoniczną Filharmonii Częstochowskiej i gdy doszedł kwintet smyczkowy, odkryłem, że ta forma daje zupełnie nowe możliwości i stawia przed dyrygentem kolejne wspaniałe wyzwania.
Jako pedagog muzyczny jakimi spostrzeżeniami i doświadczeniami dzieli się Pan z nowym pokoleniem instrumentalistów?
– Przede wszystkim największym problemem jest brak sumienności u młodzieży. Dzisiaj dostęp do informacji, materiałów nutowych jest na kliknięcie palcem w telefonie. Niestety instrument wymaga ciągłej, ciężkiej pracy. Uczniowie zamiast korzystać z nowych możliwości w internecie, uciekają w pochłaniacze czasu jak gry czy tik tok, które niczego nie wnoszą. To trochę straszne, bo widać, że te pokolenia się rozmywają i coraz trudniej o dobrych muzyków, wielu po prostu się zniechęca. W szkole muzycznej jak na dziesięcioro dwoje podejmie dalszą drogę w świat muzyczny, to jest maksimum. Po co mam się męczyć, ćwiczyć godzinami, łatwiej włączyć telefon. Najważniejsze, czego uczę dzieci, to żeby się nie poddawać, walczyć z lenistwem, nauczyć się szanować swój czas i nim gospodarować. Każdy talent, jaki otrzymaliśmy na tym świecie, to dar, który mamy obowiązek rozwijać.
Czy śledzi Pan rywalizacje w konkursach na swój instrument albo w przeznaczonych na niego kategoriach, np. w Międzynarodowym Konkursie im. Michała Spisaka? Czy udział w nich, w Pana opinii, to dla ich uczestników bardziej szansa czy wyzwanie?
– Ucząc w Szkole Muzycznej, pojawiam się z uczniami na różnych konkursach, regionalnych i ogólnopolskich. To złożone zagadnienie, bo rzeczywiście wymagają ogromnego poświęcenia, mają programy przewyższające poziom edukacji na danym etapie. Międzynarodowy Konkurs im. Spisaka jest bardzo obciążający. Najważniejsze w nich jest to, że człowiek podejmuje wyzwanie, zmaga się z nowym repertuarem. Idąc normalnym trybem semestralnym nauczyłby się koncertu, sonaty, utworu dowolnego. W pracy do konkursu musi się zderzyć z trzykrotnie większym programem, wykonać trzy razy więcej pracy. Nie powinniśmy tego traktować jak walkę z innymi, tylko z samym sobą. Żeby wejść na estradę, zagrać na sto procent, udźwignąć ciężar przygotowania i formy, którą musimy zbudować i fizycznej, i umysłowe, aby przede wszystkim samego siebie usatysfakcjonować. Według mnie nie chodzi o lokatę, tylko o przebytą drogę, a później życie zweryfikuje rezultaty i odda za poświęcenie z gratyfikacją. Miejsca są fajne, bo podbudowują ego, potwierdzają, że robimy coś dobrze, ale myślę, że nie to jest najważniejsze, tylko żeby po zakończonym utworze z uśmiechem pokłonić się i poczuć lekkość, że udało się udźwignąć wyzwanie.
W jednym z wywiadów znany pianista Lang Lang wyraził pogląd, że „Jeżeli muzyka klasyczna ma przetrwać kolejne stulecia, trzeba o nią walczyć.” W jakich kategoriach odczytałby Pan tę opinię i jak Pan widzi rolę i pozycję muzyki klasycznej współcześnie?
– Myślę, że to słuszne słowa. O muzykę trzeba walczyć, ponieważ kształcenie muzyczne w lokalnych normalnych szkołach jest na słabym poziomie. Wiem to z doświadczenia pracy z orkiestrami amatorskimi. Dzieci nie mają pojęcia o nutach, instrumentach, nawet o muzyce i tańcach narodowych. Jest to zaniedbane do tego stopnia, że chyba jesteśmy ostatnim bastionem, który może cokolwiek zmienić, poprzez koncerty i audycje szkolne organizowane przez Filharmonię czy pracę nas zawodowców w gminnych ośrodkach kultury. Musimy uczyć młodych ludzi słuchania muzyki klasycznej, bo ona nie jest łatwa w odbiorze, szczególnie na początku. I skąd dzieci mają ją znać, jeśli w domu mają tylko radio, a mało jest szkół, w których są rzetelni nauczyciele muzyki? Jednak uważam, że jak Bach się wybronił – mówi się, że jest pionierem jazzu – tak muzyka klasyczna przetrwa dzięki pracy u podstaw. Z drugiej strony ludzie w pewnym wieku zmęczeni nadmiarem kiepskiej muzyki sami zaczynają poszukiwać i odkrywać klasyczną. To też kwestia dojrzałości i świadomości, która się budzi w każdym z nas.
Rozpoczął Pan pracę w Filharmonii Częstochowskiej w 2011 roku, więc obecny sezon nie jest dla Pana pierwszym jubileuszowym. Jak z Pańskiej perspektywy rozwijała się Orkiestra na przestrzeni tych lat?
– Pan dyrektor Adam Klocek wykonuje z nami wspaniałą pracę i dba o miłą atmosferę. Bardzo cenię w Filharmonii, że zawsze chodzi się tam z przyjemnością. Zależy nam na muzyce i naszej pracy i wszyscy wiemy, po co tu jesteśmy. Dzięki nowym repertuarom, które się pojawiają, podnosi się też nasz poziom artystyczny. Szczególnie bieżący sezon jest bogaty w sytuacje sprzyjające rozwojowi. To jest świetne dla zespołu, że pojawiają się nowi dyrygenci i każdy ma swoją dziedzinę, której poświęca największą uwagę. Jeden bardziej szlifuje dynamikę, drugi artykulację, trzeci epokę, której styl chce jak najlepiej przekazywać. Dla nas to też ogromna szkoła i doświadczenie. Bardzo się cieszymy, że mamy takie możliwości. Również ważne jest to, że Urząd Marszałkowski objął naszą instytucję patronatem i ją wspiera, bo to te środki stwarzają nam możliwości do rozwoju i urozmaiceń, których wcześniej niestety nie było z powodów finansowych.
rozmawiał: ŁUKASZ GIŻYŃSKI
Wojciech Pompka, pierwszy oboista i solista Orkiestry Symfonicznej Filharmonii Częstochowskiej, inspektor Orkiestry Symfonicznej Filharmonii Częstochowskiej, kameralista. Absolwent Akademii im. Karola Szymanowskiego w Katowicach na kierunku instrumentalistyka – obój. Absolwent Uniwersytetu Muzycznego im. Fryderyka Chopina w Warszawie na kierunku Dyrygentura Orkiestr Dętych. Nauczyciel i kierownik sekcji instrumentów dętych w Jasnogórskiej Szkole Muzycznej. Dyrygent i kapelmistrz Gminnej Młodzieżowej Orkiestry Dętej w Pińczycach, Orkiestry Dętej OSP w Ostrowach nad Okszą oraz Orkiestry Dętej w Brzeźnicy Starej.
+ foto 1: Wojciech Pompka podczas koncertu z Orkiestrą Symfoniczną Filharmonii Częstochowskiej 9 maja 2025 roku
+ foto 4: Przede wszystkim oboista, jednak Wojciech Pompka specjalizuje się również w dyrygenturze orkiestr dętych. W bieżącym sezonie artystycznym dwukrotnie prowadził także częstochowską Orkiestrę Symfoniczną. Na zdjęciu podczas koncertu muzyki węgierskiej w ramach cyklu FEEL Harmony – poczuj klimat!