Kobieta dyrygent to nadal jeszcze ewenement nie tylko w skali kraju. Sztuka bardzo trudna, by w ryzach utrzymać kilkudziesięciu muzyków. Dlaczego wybrała Pani ten rodzaj sztuki?
– Zawsze ciągnęło mnie do orkiestry, w takim zespole czułam coś wartościowego i interesującego. Ale droga do dyrygentury była skomplikowana. Najpierw byłam w klasie gitary, potem saksofonu, który chciałam zmienić na trąbkę, ale ostatecznie ze względów rodzinnych nie mogłam tego uczynić. Byłam też na wokalistyce. Wraz z rozwojem zainteresowań pochłonęła mnie dyrygentura jako forma kompletna od strony zwierzchniczej, pieczy nad całością. To bardzo ciekawy kierunek i zawód.
Zapewne droga muzyczno-wokalna daje Pani szersze spojrzenie na orkiestrę w kontekście poszczególnych grup instrumentów?
– Tak, zdecydowanie to pomaga w pracy dyrygenta, chociażby z perspektywy doświadczenia z saksofonem wiem, że instrumenty dęte potrzebują czasu na oddech i ważne jest, aby muzykom ten moment pokazywać.
Czym konkretnie dyrygentura Panią zachwyciła? To niezwykle trudny zawód, to dyrygent bierze odpowiedzialność za wszystkich muzyków.
– To nie jest łatwe zadanie, to prawda. Bardzo wartościowe jest to, że dyrygent ma funkcję sugerowania zespołowi interpretacji utworu, przekazywania uczuć związanych z dziełem.
Jest Pani uczennicą Jasnogórskiej Szkoły od…
– Od pierwszej klasy szkoły podstawowej, ostatnie dwa lata średniej spędziłam na kierunku dyrygentura. Decyzja o wyborze tej placówki była wspólna – rodziców i moja; chciałam się tu uczyć i nie zawiodłam się. Rodzice przez cały okres nauki towarzyszyli mi, wspierali, dodawali sił, gdy czasem przychodziły chwile zmęczenia. Zdecydowanie więcej pracowałam się niż koledzy z innych szkół. Od czwartej klasy podstawówki przebywałam na zajęciach od godziny 8 do 17. Ogromny wysiłek, ale dla mnie nie było to wielkim wyzwaniem, bo zawsze lubiłam naukę. Wspaniałe się też relacje z uczniami i pedagogami, przyjazne i serdeczne.
Co najbardziej pozostanie w Pani pamięci?
– Moja klasa. Trafiłam na wspaniałe koleżanki, kolegów oraz cudownych nauczycieli, którzy mówią, że jesteśmy wyjątkowym rocznikiem. Nigdy nie było u nas kłótni, wszyscy jesteśmy jedną drużyną, od pierwszej klasy szkoły podstawowej.
Jak wyglądały przygotowania do występu dyplomowego?
– O wyborze utworu zdecydował mój nauczyciel, pani Joanna Klajnowska-Pełka, oczywiście w konsultacji ze mną. To pedagog wie najlepiej, jaki wybrać utwór, choć nie obywa się bez dyskusji: czy mi się podoba, czy chciałabym go poprowadzić i jak widzę jego interpretację.
Występ w Filharmonii przed tak dużą publicznością wniósł zapewne sporo emocji, ale może to nie był Pani pierwszy taki pokaz?
– Debiutem przed większą publicznością był mój dyplom w kościele ewangelicko-augsburskim w Częstochowie, gdzie graliśmy pierwszą część Symfonii Niedokończonej Schuberta i Koncert D-dur na gitarę RV93 Antonio Vivaldiego z partią solową, tak jak w Filharmonii, ale w mniejszym składzie orkiestrowym, w aranżacji pani Joanny Klajnowskiej-Pełki.
Zatem dalszą edukację planuje Pani w kierunku dyrygentury?
– Oczywiście, najbardziej chciałabym się dostać do Akademii Muzycznej w Katowicach.
Jacy muzycy i jaka muzyka są Pani bliskie?
– Ja po prostu kocham muzykę, w każdej są elementy inspirujące i otwierające pole dla dyrygentury. Najmniej lubianym przeze mnie okresem jest barok. Muzyka z tego czasu jest dla mnie zbyt poważna, ale oczywiście jest niezwykle monumentalna i wartościowa, wnosząca wiele do historii tej sztuki.
Dziękuję za rozmowę
URSZULA GIŻYŃSKA
Na zdjęciu Marta Maciąg z rodzicami i bratem