- Gazeta Częstochowska - https://gazetacz.com.pl -

Cel: Korona Ziemi

Ma 28 lat. Wiele dokonań za sobą i wiele kolejnych wyzwań do realizacji. Gdy wchodzi do naszej redakcji ze swoim pięcioletnim synkiem Jeremim od razu robi się weselej. Wszystkim udziela się jej energia, zapał i ujmujący sposób bycia. Bogumiła Raulin, drobna, niewysoka blondynka z Częstochowy pasjonuje się wspinaczką wysokogórską. Zdobywa szczyty i serca ludzi.

Zaczynała od Jury Krakowsko-Częstochowskiej

Pierwszą wyprawę górską dla swoich kolegów zorganizowała mając 14 lat.
– Pomagał mi mój chłopak. Do przedsięwzięcia podeszliśmy profesjonalnie. Przygotowaliśmy listę koniecznych rzeczy, opracowaliśmy trasę z noclegami i numerami kontaktowymi, wyliczyliśmy koszty. Na dworcu rodzice kolegów i koleżanek patrzyli na nas z niedowierzaniem i lekkim strachem. Ciężko przełykając ślinę godzili się na wyjazd ze mną w roli opiekuna grupy. Była to najbardziej zwariowana i pamiętna wycieczka. Później rokrocznie jeździliśmy w Polskę. Były Beskidy, Tatry, Góry Świętokrzyskie – opowiada Bogumiła i dodaje. – Moje eskapady zawsze były spontaniczne, na zasadzie: mamo biorę plecak i wyjeżdżam, wracam wtedy i wtedy. Mama, która miała do mnie ogromne zaufanie, wykazywała maksimum odwagi i tolerancji. To nauczyło mnie odpowiedzialności za siebie i innych.

Ekstremum w Peru

Mając 22 lata Bogumiła Raulin przeżyła pierwszą ekstremalną przygodę. W 2004 roku wygrała program sponsorowany przez Browar Żywiec i pojechała zdobywać szczyty w Peru. Przy okazji poznała wspaniałych ludzi: podróżnika Beatę Pawlikowską i swojego guru Krzysztofa Wielickiego oraz człowieka od zadań specjalnych – Arkadiusza Kupsa, który przygotował trasę i zadania do pokonania dla szóstki laureatów programu.
O projekcie dowiedziała się przypadkiem. – Wychodząc z Politechniki spotkałam chłopaka, który rozdawał ulotki o wyprawie „Twoja przygoda”. Wzięłam od niego ich cały karton i wszystkie, w liczbie około czterystu, wypełniłam z przyjaciółką. Następnego dnia na Juwenaliach, systemowo, co jakiś czas, wrzucałam ulotki do urny. Tym sposobem zwiększyłam prawdopodobieństwo, że zostanę wylosowana. I tak się stało, znalazłam się w dziesiątce wybrańców. Z kolejnych eliminacji, w których sprawdzano umiejętności przydatne w turystyce, wypadłam zwycięsko. Zdecydowało o tym ostatnie zadanie – założenie uprzęży wspinaczkowej. Nie była to dla mnie nowość, więc szybko się z nim uporałam. W końcu z setki uczestników z całej Polski wyłoniono osiemnastkę finalistów a następnie podzielono nas na trzy, sześcioosobowe drużyny. Przez sześć tygodni rywalizowaliśmy ze sobą. Trzeba było robić tysiące rzeczy – m.in. wspinać się, przeprawiać się przez bagna, jeździć quadami, rowerami po skałach czy zjechać z 32 metrowej tamy w Rożnowie. Wygrała moja drużyna – opowiada Bogumiła.
Do Peru pojechała zaprawiona w boju. A tam przygoda goniła przygodę. Dżungla Amazońska, menu z larwami kokosowym, łowienie kajmanów, wspinaczka na wulkan Mismi, zejście do Kanionu Colka i wyprawa w do zaginionego miasta Inków- Machu Picchu. – Zwiedziliśmy całe Peru. Najbardziej zachwyciło mnie Machu Picchu, na które podjeżdża się kolejką Malinowskiego. Potem idzie się zboczami gór i w pewnym momencie dochodzi do starożytnego miasta Inków, które zadziwia techniką systemu nawodnień pól uprawnych i precyzją budowy obiektów. A przy tym niespotykane zjawiska: okrągła tęcza, cudo przyrody. To była moja pierwsza wyprawa poza Europę. Byłam pod wrażeniem tamtejszej kultury i ludzi – otwartych i życzliwych, którzy nawet złą wiadomość przynoszą z uśmiechem. Uśmiechnięci od ucha do ucha mówią: „Tak, nie dostanie pani dzisiaj obiadu, ale jest wszystko w porządku.”

Peruwiańska przygoda przewartościowała jej życie

– Po wyprawie do Peru zrozumiałam, że to co wydaje się nieosiągalne, skomplikowane jest realne. Nabrałam odwagi i postanowiłam kontynuować przygodę z wysokogórską wspinaczką – komentuje.
Wyjazd do Peru miał dla Bogumiły także osobiste znaczenie. Poznała tam tatę Jeremiego i nastąpiły szaleńcze zmiany w życiu. – Była wielka miłość. Z domu rodzinnego w Gdyni przeprowadziłam się do Warszawy. Zmieniłam studia. Pojawił się Jeremi. Po obronie – jestem inżynierem trakcji elektrycznych – gdy synek miał półtora roku postanowiłam wrócić do podróży. Pierwszym wówczas wyzwaniem, w 2004 roku, był Mont Blanc. Wyprawa trwała tydzień, Jeremi rozłąkę ze mną przetrwał dzielnie. Jest smutek i tęsknota, gdy się wyjeżdża, ale pierwsze dłuższe rozstanie przeszło bez bólu – opowiada.
Potem przyszedł czas na kolejne wyprawy Indie, Nepal. Teraz Afryka. 23 października Bogumiła jedzie do Kenii, Tanzanii i Ugandy. Chce zdobyć najwyższy szczyt tego kontynentu – wulkan Kibo (5 895 m n.p.m.), leżący w masywie Kilimandżaro. – To kolejny puzzel w mojej układance. Trudnością będzie to, że nie będę korzystała z pomocy tragarzy. Wszystko od a do z organizuję sama. Od przelotu, przez miejsca noclegowe i przejazdy. Przy opracowaniu planu – jak zawsze – skorzystam z rad ludzi, którzy tam byli, wertuję też globtroterskie strony internetowe – mówi. W planach Bogumiła ma następne wyzwanie: najwyższy szczyt Ameryki Południowej. Cel to: zdobycie Korony Ziemi.

Jej wyprawy są przemyślane i dopracowane

Realizuje je systemem najniższego budżetu. – Jadę sama. Szukam wsparcia sponsorów, którym oferuję loga na ubraniu, czapce, montaż filmu, informacje na blogu oraz portalu społecznościowym Facebook. Cały czas się uczę, z każdej wyprawy przynoszę jakieś doświadczenie, które staram się przełożyć na kolejną eskapadę. Po przygodach Nepalu wiem, że lepiej trzy razy powtórzyć, by zrozumiano moje intencje. To pomaga uniknąć nieporozumień – stwierdza. Jej podróżowanie dawno przekroczyło formę zwykłej turystycznej wyprawy. Jak mówi typowe zwiedzanie nie ciągnie jej. – Europę można poznawać w weekend. Ja wolę się wypocić, wymęczyć. Pobiegać, poskakać. Podnieść adrenalinę w bardziej ekstremalnych warunkach. Stąd dalekie, egzotyczne wyprawy, pełne dzikiej natury. Ale czasem przydałby się pokój z łazienką – śmieje się. Nie boi się wyzwań. – Jak wyruszam, zakładam, że mi się uda. Nie przyjmuję do wiadomości innej opcji. Gromadzę w sobie energię i myślę: tak uda się, wejdę tam – stwierdza.
I jakie wrażenia po wejściu na szczyt? – Już nie płaczę. Jest euforia i szczęście. Kiedyś po ośmiogodzinnym marszu, spontanicznie wybuchały wezbrane uczucia. Ale nauczyłam się powstrzymywać na szczycie łzy szczęścia. Na szczycie się modlę, proszę o szczęśliwe zejście – akcentuje. Czuję satysfakcję, ale o osiągnięciach wysokogórskich nie myśli miarą dumy. W jej hierarchii najważniejsze są sukcesy synka. To, że Jeremi umie napisać swoje imię czy przesylabować wyraz.
Co pociąga ją w wyprawach? – To, że jadę tam sama? (śmiech) Uczę się na sobie polegać. Jestem dla siebie organizatorem, partnerem podróży i przyjacielem. Tworzy mi się dualizm, i zastanawiam się czy z kimś takim jak ja chciałabym jeździć. Może kiedyś będę organizować takie wyprawy dla większej grupy osób. Jako 12-latka byłam na obozie z kościoła babtystów. Pastor przeciorał nas po górach. Byłam przekonana, że idziemy do najbliższego szczytu. Myliłam się. Maszerowaliśmy tamtego dnia ok. 11 godzin. To był pierwszy taki wysiłek. I od tej pory wiem, że sport daje mi poczucie spełnienia, szczęścia.
Co wyprawy wnoszą do jej życia? – Przestałam cokolwiek planować na dłuższą metę. Dzień następny może być dniem ostatnim i ważne jest to, żeby być szczęśliwym. Osiągam to poprzez wyprawy, a przede wszystkim przez to, że jestem mamą Jeremiego. Wiem, że kiedyś będziemy podróżować i wspinać się we dwoje. Jeremi i ja. Bardzo bym tego chciała. Chciałabym też umieć ludzi napędzać dobrą energią, emanować na nich pozytywnie, by się uśmiechali i czuli szczęśliwi. Chcę być dobrą dla innych i siebie. Wierzę, że każdy ma swoją pozytywną energię, ja swoją chcę się dzielić.

URSZULA GIŻYŃSKA

Podziel się: