Rozmawiamy z Robertem Rutkowskim, aktorem Teatru im. Adama Mickiewicza w Częstochowie, nagrodzonym w XV Konkursie Teatrów Ogródkowych w Warszawie.
Niedawno został Pan wyróżniony w XV Konkursie Teatrów Ogródkowych. “Piaskownica” cieszyła się tam dużą popularnością. Jak Pan odnosi się do tej nagrody? Myśli Pan, że ona coś zmieni?
– Nie mam pojęcia, czy to coś zmieni. Bardzo się cieszę z tej nagrody, tym bardziej, że ma wymiar ogólnopolski i była dla mnie sporą niespodzianką. Jest mi bardzo miło, że zostałem zauważony, a spektakl podobał się publiczności. A co będzie dalej? Mam nadzieję, że “Piaskownicę” zagramy w Częstochowie jeszcze kilka razy.
W jednym z wywiadów powiedział Pan, że nie liczył na nagrodę indywidualną. Skąd taka mała pewność siebie?
– Po pierwsze, w ogóle nie wiedziałem, że taka nagroda jest przewidziana. Powiedziano nam, że to konkurs o nagrodę główną na najlepszy spektakl i nagrodę publiczności. Nic nie mówiono o aktorskich, indywidualnych wyróżnieniach. Liczyłem tylko na to, że “Piaskownica” zostanie zauważona.
W “Piaskownicy” zagrał Pan Protazka. Dzieciństwo w pewnym momencie się kończy i pojawia się dorosłość. Pańska postać oscyluje na granicy takich zmian. A czy w Panu jest coś z dziecka?
– Myślę, że jest, i im dłużej będzie, tym lepiej. Mam nadzieję, że trochę tego dziecka zostanie we mnie do końca. Wydaje mi się, że tak powinno być, ponieważ jeśli zatracimy w sobie dziecięce uczucia, to staniemy się strasznie smutnymi ludźmi i zabraknie nam pewnej wrażliwości.
W latach 1990 – 1992 był Pan aktorem Teatru A. Mickiewicza w Częstochowie. Później było Zabrze. Dlaczego wrócił Pan z powrotem do Częstochowy?
– Bardzo lubię pracować w częstochowskim teatrze. Jestem zżyty z całym zespołem, lubię ludzi, z którymi pracuję. Z Teatrem A. Mickiewicza związany jestem już od piętnastu lat. Lubię mieszkać w Częstochowie i wracać tutaj z różnych stron Polski.
Był to spektakl, do którego muzykę napisał Janusz Yanina Iwański. Mówi się, że ta sztuka na trwałe wpisała się w historię częstochowskiego teatru. Mowa oczywiście o spektaklu “Lot nad kukułczym gniazdem”, w którym zagrał Pan jedną z ról. Czy zgadza się Pan z tą opinią?
– Na pewno był to bardzo dobry spektakl, ale i trudny do zagrania. Postaciami byli pensjonariusze z zakładu dla chorych psychicznie. Mówi się, że niełatwo jest zagrać wiarygodnie człowieka pijanego, chyba jeszcze trudniej chorego psychicznie. Pamiętam, że bardzo długo trwały próby. Czasami koleżanki aktorki chodziły ze łzami w oczach, bo nie mogły wytrzymać napięcia. Jednak dzięki mozolnej pracy i przyglądaniu się ludziom chorym w specjalistycznych zakładach udało nam się spektakl zrobić na tyle dobrze, że ludzie wychodzili z teatru wzruszeni, a nawet wstrząśnięci tym, co zobaczyli.
A “Casting”? Pamiętam tłumy, które przychodziły na spektakl.
– Faktycznie, przychodziły. Spektakl bardzo się podobał. Sam jego autor, Rafał Kmita, wraz ze swoim quazi-kabaretem często go gra. Jednak aktorzy, którzy grają tam “nasze role” często mówią, że nasz “Casting” jest bardziej teatralny i może pod tym względem lepszy. Z czasem zaczęliśmy tę sztukę grać coraz rzadziej, chwilowo w ogóle jej nie wystawiamy. Nie wiem dlaczego, bo bardzo ją lubię. Jest to prawdziwy spektakl o tym, co się dzieje z aktorem. Sam chodzę czasem na castingi i obserwuję, co robią ludzie, żeby zagrać na przykład w jakiejś reklamie, ale osobiście traktuję je z przymrużeniem oka.
Oprócz teatru jest Pan związany również z filmem. W pewnym momencie przestaje Pan być anonimowy, a zaczyna być rozpoznawany.
– Teatr daje mi duże możliwości szlifowania warsztatu, praktykowania zawodu aktora, co jest bardzo ważne, by utrzymać na dobrym poziomie swoje aktorstwo. Każda rola, mniej czy bardziej lubiana, zawsze coś pozostawia. Teatr nie powoduje, że jest się rozpoznawanym w innych miastach, natomiast telewizja tak. Zagrałem w kilku serialach, filmach fabularnych. Uważam te przygody za ciekawe. Ludzie, którzy widzieli mnie w telewizji, w jakiś sposób przytakują temu, co zobaczyli. Aż się boję, co by było, gdybym był bardziej popularny, bo czasem bywa to męczące.
W 1990 roku ukończył Pan studia w PWST we Wrocławiu. Jakie wtedy miał Pan plany?
– Wtedy trudno było mówić o planach. Był to czas, kiedy człowiek wyszedł wreszcie ze szkoły, ale była niepewność, czy ma się prawo wykonywać zawód aktora. Pytam o to siebie do dziś. A póki pytam, to nie jest chyba tak źle. Wtedy mieliśmy wspólnie z przyjaciółmi plan, żeby odwiedzić kilka teatrów. Trafiło na Częstochowę. Przyszedłem i po prostu zostałem. Póki co jest to miejsce, gdzie jestem szczęśliwy.
Jakie znaczenie ma muzyka w teatrze?
– Jest zawsze integralną częścią w sztuce. Nadaje klimat, czasem tempo, charakter. Podobnie jak w filmie, jest uzupełnieniem obrazu i jednym z ważniejszych elementów.
W Pańskiej karierze dużo jest sztuk, które można by nazwać klasykami np. “Pan Tadeusz”, “Kordian”, “Moralność Pani Dulskiej” itp. Dlaczego decydował się Pan na te role?
– Granie w klasyce jest bardzo ważne dla aktora. Trzeba często mówić jedenasto- lub trzynastozgłoskowcem. Jest to dość trudne. Jeśli zostaję obsadzony przez dyrektora w takiej roli to mogę się tylko cieszyć i dołożyć jak najwięcej starań, aby wypadła dobrze. Bardzo lubię grać w klasyce, ponieważ jest to swoisty trening, a poza tym jest szansa na stworzenie bardzo dobrej roli. Ale lubię też role współczesne. Szczególnie te, gdzie jest dużo miejsca na niedopowiedzenia i pewnego rodzaju improwizację, grę z publicznością.
W Częstochowie mamy jeden teatr, a mimo to mieszkańcy raczej rzadko do niego chodzą. Jak Pan sądzi, czym to jest spowodowane?
– Na pewno jest wiele czynników. Częstochowa nie jest miastem typowo inteligenckim, jak na przykład Kraków, gdzie mieszkańcy wychowani są na teatrze. Jest u nas oczywiście wielu stałych bywalców. Czym to jest spowodowane? Może ostatnimi czasy trochę nie trafialiśmy z repertuarem, ale to także galopująca bieda, która nie pozwala na kupno biletu. Przyczyn takiego stanu rzeczy jest z pewnością wiele.
Aktorstwo kreuje nową rzeczywistość. Aktor na scenie musi się zmieniać. Uważa Pan, że aktorstwo to powołanie?
– Kiedyś tak właśnie sądzono, ale dziś nie poszedłbym aż tak daleko. Jeśli decyduję się na zagranie jakiejś postaci, to staram się zrozumieć sens sztuki, w której występuję, stworzyć własne spojrzenie na problem, który ona przedstawia. Czy to jest misja, powołanie? Chodzi raczej o to, aby, pracując nad poszczególnymi spektaklami, rolami, przekazać pewne wartości, prawdy i być w tym wiarygodnym.
A Pańskie role, postaci, które Pan odgrywa? Czy z którąś z nich się Pan utożsamia?
– W każdej z nich jest jakaś cząstka mnie. Każdą staram się przefiltrować przez moje odczucia i w każdej mogę odnaleźć elementy mojej wrażliwości. Jedne lubię mniej, inne bardziej, jednak nie powiedziałbym, że się z nimi utożsamiam.
Pozostaje mi więc zapytać Pana o najbliższe plany?
– W listopadzie będę grał w “Ożenku” Gogola, nad którym już pracujemy. Może jeszcze jakieś serialowe czy telewizyjne przygody, ale na razie nie chcę nic mówić, aby nie zapeszać. Dalej nie planuję, bo życie lubi niespodzianki.
Rozmawiała
SYLWIA GÓRA