- Gazeta Częstochowska - https://gazetacz.com.pl -

80. SEZON ARTYSTYCZNY FILHARMONII CZĘSTOCHOWSKIEJ. Na to co tu i teraz pracowały już trzy pokolenia

 

Jak rozpoczęły się Państwa przygody z instrumentami muzycznymi, czy od początku były to skrzypce i wiolonczela?

T.K.: – Tak. Mój tato uczył się gry na skrzypach w szkole muzycznej. To było dla mnie inspiracją, żeby grać na tym samym instrumencie.

Z.K.: – U mnie było trochę inaczej. Moja mama uczy w szkole muzycznej przedmiotów teoretycznych. Rodzeństwo grało na fortepianie. Też chciałam, ale wybór padł ostatecznie na wiolonczelę i to był strzał w dziesiątkę.

 

I na jakim etapie Państwa ścieżki zawodowe i prywatne zaczęły zmierzać w tym samym kierunku?

Z.K.: – Poznaliśmy się we Wrocławskim Zespole Solistów Ricordanza, z którym jeździliśmy na koncerty do Berlina. Pierwsze rozmowy, spotkania. Mieszkałam wtedy jeszcze w Wielkiej Brytanii, po kilku miesiącach wróciłam do Polski na stałe. Tomek pracował w Wałbrzychu, potem krótko we Wrocławiu, w końcu wyjechał do Gdańska, a ja dostałam się do Orkiestry w Częstochowie. Przez dłuższy czas byliśmy w rozjazdach. Gdy zaszłam w ciążę, ta odległość okazała się problematyczna. Zawsze mówię, że nic nie dzieje się bez przyczyny. Właśnie wtedy poprzednia koncertmistrzyni zrezygnowała z posady. Przesłuchanie było latem, mąż w nim wystartował, więc jak nasz syn urodził się we wrześniu, wszyscy byliśmy już razem.

T.K.: – Myślę, że to była dobra koincydencja wydarzeń. Nasze ścieżki połączyła od początku muzyka i dalej łączy, oczywiście sympatia to osobne zagadnienie. Byliśmy zdeterminowani, żeby mieć wspólne miejsce zatrudnienia, które w naszym zawodzie wcale nie jest oczywiste. Jesteśmy bardzo zadowoleni, że tutaj razem mieszkamy i pracujemy.

 

Czy mogliby Państwo przybliżyć naszym Czytelnikom, jak obecnie wyglądają Państwa bieżące aktywności zawodowe? Taki tydzień z życia Państwa Kulisiewiczów…

Z.K. i T.K.: – (śmiech)

Z.K.: – To, że mieszkamy z dala od swoich rodzin ma swoje minusy, instytucja babci jest, moim zdaniem, wiecznie niedoceniona. Rzeczywiście, przy dwójce dzieci logistykę mamy ułożoną na tip-top. Mąż pracuje również w Polskiej Operze Królewskiej w Warszawie, więc dochodzą dojazdy i łączenie posad. Ja dodatkowo uczę w szkole muzycznej i jestem instruktorem jogi. Są dni w tygodniu, kiedy się mijamy, ale wszystko staramy się układać tak, żeby trochę wspólnego czasu mieć, a nie tylko zmieniać się przy dzieciach. Chcemy, żeby czuły obecność rodziców i miały swoje aktywności. Połączenie tego sprawia, że każdy dzień mamy od rana do wieczora zaplanowany.

T.K.: – Sporo jest regularnych obowiązków. To taka codzienna układanka, ale stabilna. Gramy również w zespołach kameralnych, mamy Diverso String Quartet, który teraz jest w zawieszeniu oraz Wieniawski Piano Trio. Staramy się zgrywać nasze aktywności symfoniczne i kameralne. Zosia niedawno dała w Filharmonii solowy recital, co również było wyzwaniem. Jednak te wszystkie elementy wpływają na nasz rozwój jako muzyków. Nie chcemy stać w miejscu, tylko poszerzać repertuar i doświadczenie sceniczne. Każdy ma życie prywatne i trzeba to umiejętnie łączyć. Dzielimy radość z domu, z dzieci, nie zatraciliśmy się tylko, mam nadzieję, w życiu zawodowym.

Z.K.: – Dlatego zależało mi, żeby dzieci przyszły na mój recital. Widzą, że ćwiczę i chciałam, żeby zobaczyły, jaki to wygląda z drugiej strony. Były zadowolone, chociaż zmęczone, jeszcze następnego dnia przeżywały występ.

 

W dziedzinie kameralistyki koncentrują się Państwo na polskiej muzyce XX wieku. To misja, czy może po prostu te kompozycje najbardziej do Państwa przemawiają?

T.K. – Jedno i drugie. Muzyka polska, szczególnie kameralna, bardzo rozwinęła się w XX wieku. Kompozytorzy pisali chętnie i naprawdę dobrze. Od kilkunastu lat w Polsce jest tendencja, żeby tę twórczość promować. Wcale nie jest gorsza niż powszechnie znana muzyka zachodnia, a polscy artyści stoją w jednym szeregu z najlepszymi europejskimi. Muzyka jest międzynarodowa, międzykulturowa. Grając więcej dzieł rodzimych kompozytorów mam wrażenie, że jeszcze lepiej to zrozumiemy. Oni często sięgają do tradycji ludowej, inspirują się rzeczami charakterystycznymi. Dlatego polska twórczość wydaje nam się bliższa i zawsze z ogromną satysfakcją ją gramy.

Z.K.: – Odkąd pamiętam, czułam pasję do muzyki XX wieku. Całe studia spędziłam zagranicą. Zaskoczyło mnie, że osoby jak Karol Szymanowski czy Grażyna Bacewicz, która pisała fantastyczną muzykę kameralną, wcale nie są tak znane, ich utwory wykonuje się rzadko. Zauważyłam tę lukę w promocji polskiej muzyki i zaczęłam się na niej koncentrować. Później napisałam pracę doktorską na ten temat. Zaraziłam tym członków kwartetu i trio. To stało się dla mnie swoistą misją.

 

Podczas konkursów instrumentalnych oceniane są wykonywane po wielokroć te same utwory. Jednym z kryteriów jest interpretacja. Jakie są w Państwa opinii jej granice, do jakiego stopnia można się posunąć?

T.K.: – Zależy od utworu, każda epoka też cechuje się innymi granicami. Współcześnie kładzie się nacisk, żeby muzykę wykonywać z uwzględnieniem czasu powstania. Inaczej zagramy barok czy romantyzm, odmiennie interpretujemy utwory sonorystyczne, a jeszcze bardziej obecnie pisane. To jest kwestia gustu, estetyki, wyczucia. To są cienkie granice. Jest też element kreacji. Musimy pobudzać własne poczucie smaku w taki sposób, aby doświadczenie emocjonalne było dla słuchacza jak najbardziej czyste, proste i oddawało charakter tego, co kompozytor miał na myśli. To powinno być ramami interpretacji. Konkursy to oddzielny temat. Na przykład obecnie są dwa równoległe konkursy chopinowskie: na instrumentach dawnych i współczesnych. Jedne i drugie interpretacje nie mają ze sobą nic wspólnego.

Z.K.: – To jet trudny temat, bo zawsze pozostaje pytanie, kto ma być sędzią, gdzie jest granica. W specyficznej sytuacji konkursu jest to próba wpisania się w czyjś gust. Na przykład Bacha można grać na tysiąc sposobów i każdemu może się wydawać, że jego wersja jest najbliższa prawdzie. Wiele osób tego nie rozumie albo nie docenia, ale zawsze lubiłam pracować z kompozytorami na współczesnych utworach. Wtedy interpretacja ma sens, bo można ją modyfikować, weryfikować, co twórca miał na myśli. Zgadzam się z Tomkiem, najważniejsze są uczucia, które muszą być szczere. To powinno być przeżycie i dla słuchacza, i dla artysty. My nie wyłączamy emocji, gdy wychodzimy na scenę. Zaś ludzie przychodzą na koncert, żeby czegoś doświadczyć. Przeciętny słuchacz nie zwróci uwagi, czy gramy na instrumencie barokowym czy współczesnym. Na konkursach jest grono znawców, każdy ma swoją opinię i często uczestnicy sprawdzają, kto zasiada w komisji i jaki ma gust, żeby się wpasować. Jest to absolutnie nieobiektywne. Lubię zaskoczyć się interpretacją. Miałam kiedyś okazję podczas konkursu pianistycznego w Poznaniu słuchać z moją mamą zmagań kandydatów. W pewnym momencie powiedziała, że jedno wykonanie było szczególnie ciekawe, bo grający wyciągnął impresjonistyczność z muzyki Chopina. Większość pianistów nie gra w ten sposób. Ta osoba nie zyskała uznania. Ale mnie zaintrygowało i do dzisiaj to pamiętam.

 

Panie Tomaszu, proszę opowiedzieć o sprawowaniu funkcji koncertmistrza w orkiestrze symfonicznej w filharmonii i w operze.

– Rola koncertmistrza tym się różni od innych muzyków w orkiestrze, a szczególnie w kwintecie smyczkowym, że ma największy kontakt z dyrygentem i wpływ na wykonanie, czyli na interpretację właśnie. Oczywiście przede wszystkim odpowiadam za grupę pierwszych skrzypiec, ale próbuję jak najlepiej współpracować ze wszystkimi liderami smyczków, jak również w odpowiedzialny sposób czuwać nad tym, co się dzieje w całym zespole. Dyrygent nie brzmi, przekazuje nam pomysł interpretacyjny. My to musimy zagrać, a ktoś zdecydować, w jaki sposób: z jakim vibrato, energią, dynamiką. Trzeba wkładać w to czas, serce i doświadczenie. Kluczowe są na co dzień również dobre relacje z kolegami. Atmosfera jest ważna i dbanie o nią również spoczywa na barkach koncertmistrza. W operze musimy dodatkowo zwracać uwagę, co się dzieje na scenie. Kto ma kogo prowadzić jest zawsze kwestią kompromisu i rola dyrygenta jest jeszcze ważniejsza. W muzyce autonomicznej, czyli granej w filharmonii, mamy więcej swobody.

 

Jak by Pan opisał doświadczenie gry na skrzypcach Guarneriego, które w tym roku zostały wypożyczone do Filharmonii Częstochowskiej? Ich brzmienie jest rzeczywiście urzekające. Czy już kiedyś miał Pan styczność z podobnym instrumentarium?

T.K.: – Zdecydowanie są to najlepsze skrzypce, na jakich miałem okazję grać. Oczywiście w naszym zawodzie zawsze przykładamy wagę do dobrych instrumentów, najlepiej starych włoskich. Jest to kosztowne, ale do tego dążymy. Ale grać na Guarnerim – jednym tchem można go wymienić ze Stradivariusem – to duży przywilej i dla mnie ogromne szczęście. Marzyłem o tym, ale wydawało się być poza zasięgiem. Pod względem technicznym i estetycznym te skrzypce mają coś w sobie, jakąś słodycz w dźwięku. Nie chcę powiedzieć, że sama się wydobywa, trzeba się o to postarać. Posiadają też dużą moc. Lubię porównywać instrumenty do dobrych samochodów. Jak się siądzie za kierownicą pięknego i szybkiego ferrari, ciężko to zestawić z pojazdami, które prowadzimy na co dzień. Oczywiście trzeba umieć nim jeździć, żeby nie mieć wypadku na pierwszym zakręcie. Podobnie jest z dobrymi instrumentami. Same nie grają, ale gdy się je oswoi, dają szerokie spektrum możliwości.

Z.K.: – Tomek naprawdę potrafi to docenić, bo jest wielkim pasjonatem starych instrumentów. Obraca się w różnych środowiskach, gdzie można je zobaczyć i zagrać na nich.

 

Pani Zofio, w niedawnym recitalu zaprezentowała Pani dwa utwory na wiolonczelę solo: Suitę nr 3 C-dur Jana Sebastiana Bacha i Sonatę Zoltana Kodalyego. Dwie epoki i dwa odległe światy muzyczne, choć w słowie wstępnym wskazała Pani wątki wspólne obu dzieł. Czy to jakiś nowy kierunek Pani poszukiwań wykonawczych?

Z.K.: – W Filharmonii nie ma aż tylu okazji, by zagrać recital, czasami staram się coś zaproponować. Jak już mam okazję, staram się tak dobrać repertuar, żeby samej się rozwijać, nie stać w miejscu. W ogóle występ solo w przypadku wiolonczeli czy skrzypiec to jednak rzadkość, bo przeważnie towarzyszy im fortepian. Miałam pełną dowolność co do programu. Kodalyego już kiedyś grałam, ale nie w całości i miałam pewien niedosyt. Ten utwór jest bardzo ciekawy, nawet dla osób, które nie są stałymi bywalcami w filharmonii. Zestawiłam go z Bachem, który jest bardziej przystępny, żeby całość zrównoważyć i zbytnio nie zmęczyć słuchaczy. Jego Suitę grałam wielokrotnie, po raz pierwszy, gdy byłam w gimnazjum.

 

A który styl jest Pani emocjonalnie bliższy?

Z.K.: – Chyba nie potrafiłabym wybrać. Jest to zupełnie różne i w inny sposób doceniam jedno i drugie. Bach jest czysty, klarowny, zrozumiały i ułożony. Wymaga ode mnie trzymania emocji pod większą kontrolą, pomimo trudności technicznej, bo jest naprawdę wymagający. Natomiast Kodaly to istne szaleństwo. Trzeba dać się muzyce ponieść i zagrać bardziej emocjonalnie.

 

Około dekadę spędziła Pani w Anglii, najpierw na studiach, później stawiając pierwsze kroki na drodze zawodowej. Czym różni się życie muzyka nad Tamizą i w Polsce?

Z.K.: – Przede wszystkim muzycy dużo lepiej tam zarabiają. (śmiech) Gdy stawiałam swoje pierwsze kroki zawodowe, pracowałam jako freelancer (wolny strzelec), nie miałam stałej posady. Gdyby w Polsce ktoś chciał pracować tylko w ten sposób, wiązałoby się to z mniejszym poczuciem stabilizacji. Tam jest więcej możliwości pod tym względem. Anglicy lubują się w organizowaniu koncertów jednorazowo: osoba odpowiedzialna zbiera skład, trwa to najwyżej dwa dni, jedna, druga próba, koncert i wszyscy się rozchodzą. Jest też wiele orkiestr amatorskich, które zapraszają bardziej profesjonalnych kolegów i studentów do pomocy lub jako solistów. Dzięki możliwości brania udziału w takich występach zdobyłam niesamowite doświadczenie. Mam wrażenie, że pod wieloma względami jest tam łatwiej. Jednak u mnie przeważyła tęsknota za domem i rodziną, poczucie samotności, dlatego postanowiłam wrócić. I też jest dobrze. (uśmiech)

 

„Bo muzyka ma tę przewagę nad innymi sztukami, że nie potrzebuje pośrednictwa myśli; działa na wrażliwość, która jest bliższa naszemu ja wewnętrznemu niż rozum.” Jak zinterpretowaliby Państwo tę sentencję autorstwa twórcy dodekafonii w muzyce Arnolda Schönberga?

T.K.: – Nasz proces pracy jako wykonawców nad utworem zakłada rozumowe podejście, nie tylko emocjonalne. Mogę się zgodzić, że to, co jest efektem końcowym, czego oczekuje słuchacz, jest emocją, doświadczeniem estetycznym. Sam Schönberg nie pisał najłatwiejszych utworów i najpierw trzeba je dobrze zrozumieć, żeby móc zagrać i wywołać właściwe wrażenie, nad którym odbiorca nie musi już się zastanawiać.

Z.K.: – Proces przygotowania utworu wymaga pracy umysłowej, żeby połączyć elementy układanki. Jednak w momencie wyjścia na scenę dążymy do tego, żeby już o tym zapomnieć. Moje przygotowanie i interpretacja muszą być na tyle dopracowane, żeby móc muzyką po prostu żyć, a niekoniecznie myśleć, jak ułożyć palce albo o konstrukcji frazy. Trochę zapomnieć o Bożym świecie, żeby słuchacz również mógł to poczuć. Tak bym to zinterpretowała. Wykonywanie muzyki to rzecz ulotna. Każdemu codziennie towarzyszą emocje, często odmienne, dlatego każde wykonanie jest wyjątkowe.

 

Na przestrzeni wieków i epok funkcja społeczna muzyki ulegała przekształceniom. Arystotelesowska sentencja, że „muzyka łagodzi obyczaje”, w pewnym zakresie aktualna, jednak nie wyczerpuje tematu i nie zawsze jest adekwatna. Jak Państwo widzą tę kwestię współcześnie? Innymi słowy: po co nam muzyka?

Z.K.: – Myślę, że pandemia trochę nam przypomniała, po co nam sztuka: muzyka, literatura czy film. Jak nie można było nic, to ona pozwalała nam zachować zdrowy rozsądek. To namacalnie rozwinęło myśl, że muzyka łagodzi obyczaje. Natomiast wielu naukowców udowadniało w badaniach, że również niezwykle rozwija mózg. Jeżeli dziecko od najmłodszych lata ma z nią styczność czy uczy się grać na instrumencie, to ma duży wpływ, jak później rozwinie umiejętności zdobywania wiedzy, manualne, językowe, społeczne czy logicznego myślenia. Benefity można by wymieniać bez końca. Mam obserwację z czasów, kiedy mieszkałam w Anglii i później krótko w Niemczech. Tam kultura chodzenia na koncerty i przeżywania muzyki jest bardziej zaawansowana i wpajana od najmłodszych lat. Uwielbiałam w Berlinie bardzo popularny zwyczaj organizowania koncertów domowych. Zaprasza się do mieszkań artystów profesjonalnych lub studentów, żeby na zasadzie XIX-wiecznych salonów spędzić wolny czas, posłuchać muzyki, później porozmawiać, napić się wina czy herbaty. Tego mi tutaj brakuje. Mam nadzieję, że uda nam się kiedyś coś takiego zorganizować u nas w domu.

 

Bieżący, jubileuszowy, 80. sezon w Filharmonii Częstochowskiej jest niezwykle bogaty i różnorodny i pod względem wykonywanych dzieł, i zapraszanych gości zagranicznych. Poproszę o kilka słów okolicznościowego komentarza.

T.K.: – Jubileusze, szczególnie te znaczące, są okazją, żeby sobie przypomnieć, że to, co jest naszą codziennością i może nam spowszedniało, jest czymś znaczącym. Na to co tu i teraz pracowały już trzy pokolenia. To wielu ludzi, którzy wkładali serce i mieli idee, żeby instytucja trwała, była na jak najwyższym poziomie. Jesteśmy kontynuatorami tej tradycji. Mamy w Orkiestrze, co bardzo doceniam i młodych muzyków, częściowo na początku kariery, i kolegów, którzy mają ogromne doświadczenie, grają od kilkudziesięciu lat. Proszę sobie wyobrazić, że niektórzy pamiętają 30. Jubileusz i nam o tym wspominają. Czasami możemy to poczuć, gdy dostajemy materiały nutowe ze śladami czasu, na których było grane nawet pół wieku temu. Takie rocznice przypominają nam o skali tej spuścizny i że należy o nią dbać.

Z.K.: – Pan dyrektor Adam Klocek tak starał się zaplanować cały program, aby było trochę wszystkiego. Jest więcej niż w ubiegłych latach koncertów typowo symfonicznych. Bardzo mnie cieszy – a jak pracuję tu już osiem lat, to było z tym różnie – że publiczność znowu jest coraz liczniejsza, również na koncertach, na których gramy utwory trudne. Obawiałam się na przykład, jak zostanie odebrany Koncert skrzypcowy Weinberga na początku sezonu, ale został przyjęty bardzo dobrze. Były też propozycje bardziej rozrywkowe, jak np. Koncert Jubileuszowy. Każdy częstochowianin może znaleźć coś dla siebie, ma okazję usłyszeć Orkiestrę w różnych odsłonach i urozmaiconym repertuarze. Osobiście czekam na IX Symfonię Beethovena, która ma zwieńczyć sezon. To będzie kulminacja i niesamowite przeżycie tak na scenie, jak i z drugiej strony. Myślę, że koncepcja została ułożona z premedytacją, by ukazać możliwości zespołu.

 

Rozmowa z Państwem ukaże się w numerze wielkanocnym naszego tygodnika, stąd na koniec chciałbym zapytać, jak Państwo planują spędzić zbliżające się Święta?

T.K. – W najbardziej tradycyjny sposób, czyli chcemy się spotkać z rodziną, wykorzystać ten czas, aby pojechać do nich. To jest najważniejsze dla nas.

Z.K.: – Jak wspomniałam, nie jesteśmy z Częstochowy, mąż z Wrocławia, ja z Poznania, więc kontakty z rodziną na co dzień są na odległość. Jak mamy taką możliwość, są Święta, wolne dni, staramy się z nimi zobaczyć. I na trochę się zatrzymać. Zazwyczaj dużo się dzieje, a to jest dobry moment, żeby odsapnąć.

 

rozmawiał: ŁUKASZ GIŻYŃSKI

 

Zofia Kulisiewicz, wiolonczelistka, kameralistka, zastępca koncertmistrza wiolonczel Orkiestry Symfonicznej Filharmonii Częstochowskiej. Zdobywczyni wielu nagród na konkursach międzynarodowych dla solistów i zespołów kameralnych. Uczestniczyła w nagraniu dwóch albumów muzycznych z polską muzyką kameralną XX wieku. W 2022 roku Zofia obroniła tytuł doktora w dziedzinie sztuk muzycznych. Uczestniczyła w międzynarodowych kursach muzycznych ze światowej sławy wiolonczelistami: Ralph Kirshbaum, Gary Hoffman, Hannah Roberts oraz Reinhard Latzko. Regularnie koncertuje w Wielkiej Brytanii, Polsce i Niemczech.

 

Tomasz Kulisiewicz, skrzypek, kameralista, koncertmistrz Orkiestry Symfonicznej Filharmonii Częstochowskiej oraz Polskiej Opery Królewskiej w Warszawie. Abdolwent Akademii Muzycznej w Karkowie w klasie doc. Barbary Śliwickiej-Wysockiej. Uczestnik kursów mistrzowskich u, m.in., Idy Haendel, Piotra Reicherta, Daniela Stabrawy, prof. Konstantego Andrzeja Kulki, Piotra Tarcholika. Brał udział w licznych konkursach krajowych oraz międzynarodowych. Współpracował z wieloma czołowymi orkiestrami w Polsce. W  kręgu jego zainteresowań oraz pasji jest aranżowanie oraz komponowanie muzyki do przedstawień teatralnych i musicali.

 

+ foto 1: Zofia i Tomasz Kulisiewiczowie

Autor: Gosia Jakubiak

+ foto 2: Zofia Kulisiewicz podczas solowego recitalu we foyer Filharmonii Częstochowskiej 1 kwietnia 2024 roku

+ foto 3: Podczas tegorocznego Koncertu karnawałowego koncertmistrz Tomasz Kulisiewicz po raz pierwszy zagrał publicznie na wypożyczonych anonimowo skrzypcach Guarneriego

Autor: Agnieszka Małasiewicz, Filharmonia Częstochowska

Podziel się: