GENETYCZNA NIECHĘĆ


68% młodych częstochowian nie lubi swojego miasta – tak wynika z badań przeprowadzonych przez zespół kierowany przez dr Danutę Marzec z WSP. Warto więc krytycznie spojrzeć sobie w oczy, zapytać: dlaczego tak jest i czy możemy to zmienić…

Tłumaczenie tego faktu brakiem perspektyw na dobrą pracę, ograniczoną dostępnością do godziwej oferty kulturalnej, itd. jest wyjaśnieniem jedynie częściowym. Dlaczego w takim razie są miasta, gdzie poziom bezrobocia jest większy niż u nas, lecz aktywność społeczna większa? Dlaczego są miasta, gdzie brak dostępności do godziwej oferty kulturalnej stanowi dla mieszkańców doping do podejmowania różnorodnych inicjatyw? Jeśli też niechęć do miasta łączy się z brakiem zespołu sportowego – to czy młodzież była większymi patriotami lokalnymi w czasach, gdy Raków grał w I lidze? Zaryzykuję obrazoburcze stwierdzenie – niechęć do swojego miasta jest genetycznie zakodowana w organiźmie częstochowian. Nie jest ona charakterystyczna tylko dla młodego pokolenia.
Skąd to się wzięło?
Może stąd, że Częstochowa jest miastem skolonizowanym przez ludność napływową, że formy w jakiej odbywała się ta kolonizacja wykluczały budowę lokalnej tożsamości.
Tu nawet nie chodzi o stosunek ilościowy częstochowian mieszkających tu od pokoleń do ludności napływowej. Historycznie rzecz biorąc mamy do czynienia z dwiema migracjami. W 1858 r. Częstochowa liczyła 9 tys. mieszkańców, pięćdziesiąt lat później liczba ta zwiększyła się do 90 tys. zł. W 1950 r. liczba mieszkańców wynosiła 117 tys., obecnie – 253 tys. W okresie okupacji hitlerowskiej ubytek rdzennej ludności miasta wyniósł ok. 40 tys., w tym blisko 35 tys. ludności żydowskiej.
Jak wynika z tej statystyki liczba ludności określającej się częstochowskim pochodzeniem datowanym od I poł. XIX w. jest w granicach błędu statystycznego. Zdecydowana większość mieszkańców, to albo urodzeni w innych miastach, albo o związkach nie dłuższych niż 2-3 pokolenia.
Jakie związki?
Nie to jednak decyduje o związku z miastem. Dla przykładu: Wrocław, Opole i Gliwice są miastami prawie całkowicie zaludnionymi po wojnie przez ludność napływową. Jednak stopień identyfikacji mieszkanców ze swoim miastem jest tam większy. Przyczyny tego są rozmaite. Wrocław i Gliwice zamieszkali przesiedleńcy z Lwowa, z inteligencji lwowskiej pochodziła elita tych miast. Istniała świadomość bezpowrotnej utraty własnej “małej ojczyzny”, przy jednocześnej determinacji w tworzeniu jej na nowo.
W Częstochowie proces ten wyglądał inaczej. Nieliczna inteligencja rodzima ocalała z tragedii okupacji. Jak ją z przekąsem nazywano “inteligencja z Alei”, bo Aleje Najświętszej Marii Panny stanowiły jej “bastion”. Szczupła grupa inteligencji napływowej – “warszawiaków”, osiadłych po zniszczeniu stolicy. To w tym kręgu tworzyły się pierwsze ważkie inicjatywy po wojnie, inicjatywy odbudowujące lokalną tożsamość – wspomnijmy próby tworzenia wyższej uczelni, kontynuację prac towarzystw regionalnych, odtwarzanie instytucji kultury.
Rola Jasnej Góry
Usiłowania tej grupy zostały odrzucone. Zamiast obudowywać lokalną tożsamość – władza ludowa postawiła na kolonizację. Zauważmy tu jeden aspekt. Związek Jasnej Góry z miastem. Gdy Częstochowa przeżywała swój pierwszy okres rozwoju, w latach 1880-1910, Jasna Góra była świadomie niszczona przez zaborcę. Dźwigając się jak Feniks z popiołu, mniejszą rolę odgrywała wobec miasta – większą wobec całego Narodu. O żywszych związkach klasztoru z miastem możemy mówić dopiero w okresie przedwojennym. Po II wojnie światowej klasztor jasnogórski znów został zepchnięty do defensywy. Znów musiał odgrywać najważniejszą swoją rolę – “stolicy duchowej Polski”, ostoi wolności wobec komunizmu; tracąc jednocześnie możliwość wpływu na społeczność lokalną, możliwość integrowania miasta.
Zepchnięcie Jasnej Góry było częścią działań kolonizacyjnych. W latach 50-tych miasto było kształtowane od nowa. “Wielka huta” w której “wytapiać” miano świadomą klasę robotniczą. Przejaw kolonizacji, to także przebudowa miasta zmieniająca jego oś urbanistyczną z równoleżnikowej na południkową, negujący rolę Alei. Aleje – nota bene – zostały do tego stopnia zanegowane, że przez dłuższy czas za błąd ortograficzny uważano pisanie jej pełnej nazwy. Miały być Alejami NMP, boczną ulicą od Osi Północ – Południe.
Częstochowianie w świadomości
Przed wojną Częstochowa to Aleje, gęsto zamieszkałe Stare Miasto i dzielnice peryferyjne zachowujące swój odrębny charakter. Gdzie jest ta Częstochowa? Tożsamość tworzy poczucie ciągłości kulturowej, ciągłości historycznej, ciągłości krajobrazowej. Tego też nie doświadczyliśmy. Jedyny częstochowianin, który utrwalił się w powszechnej świadomości, to Władysław Biegański. Może jeszcze, dzięki Sienkiewiczowi – ksiądz Augustyn Kordecki. Nie jest to dorobek imponujący.
Częstochowa została skolonizowana. Kolonizatorzy pobudowali blokowiska rozrzucone szeroko po polach. W nich osiadła ludność; jej poczucie związku kształtowało nie miejsce zamieszkania, lecz miejsce pracy. Tożsamość lokalna – ona przeżyła w dzielnicach peryferyjnych. Jest tożsamość mieszkańców Kiedrzyna, Zawodzia, Stradomia, starego Rakowa. Na Tysiącleciu i Północy można było bardziej mówić o tożsamości hutników, włókniarzy, urzędników, nauczycieli czy milicjantów. Gdy padły zakłady włókiennicze, gdy zmniejszyła zatrudnienie huta, ludzie stracili jedno poczucie tożsamości, nie zyskując nic w zamian…
Magiczne miejsca…
W Gliwicach nawet wśród młodszego pokolenia widoczna jest moda poszukiwania ciągłości. Odkrywanie miejsc magicznych. To wspólny wysiłek na rzecz przywrócenia Palmiarnii, to odnowa rynku, parku. To wreszcie “szaleńczy pomysł” zagospodarowania “spalonego Teatru”. Jasna Góra, to, jak wspomniałem, temat odrębny. Ale jaki my dziś mamy miejsca magiczne, jaki mamy sentyment do śladów przeszłości? Kogo wzruszy widok rzeźby “Dziewczyny” Rudlickiego w Parku. Obojętnie mijamy najpiękniejszą kamienicę w centrum (“złotą kamienicę” przy Wolności) spiesząc do McDonalda; zerkając jedynie, czy kawałek gzymsu nam na głowę nie zleci. Nasz stosunek do staroci jest nad wyraz pragmatyczny; jak się rozlecą zbuduje się następne.
Korzenie to my mamy własne, w Kieleckim, tyle, że wstydzimy się to ujawnić. Częstochowa, to “wrogie miasto”. Jeśli da nam pracę, da nam rozrywkę, to może ją trochę polubimy. Ale dać coś od siebie “temu miastu”, bez przesady, to nadmierne życzenia…I to nie młode pokolenie tak myśli. Ono zostało genetycznie
zakodowane naszym stosunkiem do własnej “małej Ojczyzny”.
(częstochowian z galicyjsko-kieleckim rodowodem)

JAROSŁAW KAPSA

Podziel się:

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *