„ROWER PORUSZA SIĘ SIŁĄ MIĘŚNI, MIĘŚNIE SIŁĄ WOLI, A WOLĘ SIŁĄ WIARY”


W dniach 9-19 lipca parafia Mstów i posługujący w niej kanonicy regularni zorganizowali rajd rowerowy „Tour de kanonicy” wybrzeżem Polski ze Świnoujścia na Hel. Przejechaliśmy wybrzeże rowerami, a tym samym w innej formie uczciliśmy 800-lecie zjazdu biskupów w Mstowie.

DZIEŃ PIERWSZY (9 lipca)
Po 14-godzinnej podróży pociągiem, gdzie pod koniec już nas „rozpierało” oraz po przeprawie promowej, dotarliśmy do pierwszej bazy noclegowej w Świnoujściu. Szybkie odświeżenie i grill. Przed snem odmówiliśmy koronkę do Bożego Miłosierdzia. We wtorek czeka nas 41 kilometrów na naszych rumakach. Rusza Tour de Pologne i Tour de Kanonicy – zgranie inicjatyw przyprawia o dreszcz. Oni dają radę to i my sobie poradzimy…
Rower porusza się siłą mięśni, mięśnie siłą woli, a wola siłą wiary…
DZIEŃ DRUGI (10 lipca)
Wyruszyliśmy o godz. 8.00 na zachód, by dojechać do granicy polsko-niemieckiej. Dotarliśmy do najdłuższego kamiennego falochronu w Europie ze znakiem nawigacyjnym w kształcie wiatraka. Tam mieliśmy pierwsze spotkanie z bryzą morską i polskim morzem. Zwiedziliśmy dwa forty: Zachodni i Anioła, dawny element fortyfikacji Świnoujścia. Potem prom, przeprawa i wsiadamy na dwukołowe rumaki, by pognać na wschód. Po drodze zahaczyliśmy o Międzyzdroje. Potem skierowaliśmy się w stronę Wolińskiego Parku Narodowego i mieszczącego się w nim rezerwatu żubrów. Dla większości z nas było to pierwsze spotkanie z tym zwierzęciem na żywo. W drodze na kemping jeden z rumaków w Wolińskim Parku złapał gumę – po szybkiej interwencji na nowo „został podkuty” i ruszył „cwałem” do przodu. O 15.30 na drodze pojawił się upragniony znak drogowy: kemping. Odezwały się dzwonki zwiastujące koniec dzisiejszego etapu tour-u. Nasze liczniki podsumowały przebytą trasę: 50 kilometrów. Dzień zakończyła Msza św. na plaży o zachodzie Słońca.
Rower dalej poruszamy siłą mięśni, mięśnie siłą woli, a wolę siłą wiary…
DZIEŃ TRZECI (11 lipca)
Dziś nikt z nas nie musiał nastawiać pobudki w telefonie. Obudził nas o godz. 5 deszcz. Wystartowaliśmy w stronę Mrzeżyna. Czekała nas trasa 60 kilometrów. Ruszyliśmy w stronę Rewala, by dotrzeć do ruin dawnego kościoła. Mijany Dziwnów i ulica Dziwna przyprawiły nas o za-dziwienie. Ulica wije się malowniczo wzdłuż rzeki Parsęty; aby za-dziwienie nie umknęło zbyt szybko, nad rzeką zrobiliśmy krótki odpoczynek i ruszyliśmy do Trzęsacza, by tuż przy brzegu morza podziwiać jedną ścianę kościoła z XV w. – gdy go budowano znajdował się on 2 km od linii brzegowej. Przy ruinach zabawił nas napotkany mitologiczny Neptun. Z nowego mola, wchodzącego w morze podziwialiśmy wybrzeże klifowe i umocnienia czynione ludzką ręką. Ten punkt turystyczny śmiało można nazwać „ringiem”, gdzie toczy się nieustanna walka dwóch gladiatorów: wody i człowieka. Po nakręceniu kilku następnych kilometrów niebo „poczęstowało nas” drobnym deszczem, który działał chłodząco na nasze ciała. W Trzebiatowie, gdzie ujrzeliśmy tablicę: „Mrzeżyno 10″, wrzuciliśmy piąty bieg. Przed 15. dotarliśmy na bazę noclegową. Po dwudaniowej obiadokolację „wujek” zarządził czas wolny do 19.00 na zwiedzanie miasta. Potem wspólna Msza św. i nadmorski spacer.
Jutro znów spróbujemy rower poruszać siłą mięśni, mięśnie siłą woli, a wolę siłą wiary…
DZIEŃ CZWARTY (12 lipca)
Zanim pożegnaliśmy Proboszcza z Mrzeżyna, dziękując mu za gościnę. Po dwóch kilometrów pojawił się kolejny problem z dętką. Jeden z uczestników rajdu wziął odkręcone koło i „łapiąc na stopa” Fiata Pandę podjechał do Kołobrzegu, by naprawić awarię. My kwitliśmy w tym czasie dwie godziny na przystanku autobusowym, aż rodzinka z Fiata Pandy przywiozła naszego rowerzystę z naprawionym kołem. Nasi wybawiciele byli z Wrocławia. W podziękowaniu dostali czekoladę i odjechali życząc nam powodzenia. W Kołobrzegu odwiedziliśmy latarnię morską oraz Muzeum Minerałów. W tym czasie rozpętała się gwałtowna burza z deszczem, którą zmuszeni byliśmy tam przeczekać. Kołobrzeg i jego okolica są doskonale zaopatrzone w sieć ścieżek rowerowych. Stąd wystartowaliśmy w kierunku Ustronia Morskiego. Droga, czyli świetna ścieżka rowerowa, ciągnęła się malowniczo nad samym morzem. Minęliśmy tam ciekawostką: dwa kwietniki w kształcie pędzącego rowerzysty. W Ustroniu Morskim odwiedziliśmy kawiarnię, w której pracowały sezonowo siostry uczestnika rajdu – spotkanie czekoladowo-kawowo-herbaciane przebiegło w miłej atmosferze. Potem nacisnęliśmy na pedały kierując się w stronę Gąsek, gdzie zobaczyliśmy latarnię morską.
Jutro mimo, że będzie „trzynastego”, również spróbujemy rower poruszać siłą mięśni, mięśnie siłą woli, a wolę siłą wiary…
DZIEŃ PIĄTY (13 lipca)
W stronę Darłowa wyruszyliśmy po 9. Trasa biegła malowniczą ścieżką rowerową. Po lewej stronie w oddali lśniło morze, a po prawej mijaliśmy dwa jeziora: Jamno i Bukowo. W Łazach skończył nam się szlak. Mieszkańcy okoliczni podpowiedzieli nam, że najlepiej w kierunku Dąbek przejść plażą. Przez cztery kilometry, przy szumie fal wraz z mewami i w blasku słońca pchaliśmy nasze rumaki przez mokry piasek. Potem rozkoszny spacer przez Darłówko do latarni morskiej, rozsuwanego mostu i portu. Dzień wbrew przesądom był udany i praktycznie bezawaryjny. Zakończyliśmy go o 22. Mszą św. w największym namiocie; on robił nam za kościół, gdyż zaczęło padać.
Dzisiaj szczęśliwie rowery również poruszaliśmy trzema siłami…
DZIEŃ SZÓSTY (14 lipca)
Z Darłówka Zachodniego ruszyliśmy do Rowów. Pada. Droga początkowo biegła przez Darłowo, potem jazda do Jarosławca, by zobaczyć jedyny basen na wybrzeżu z podgrzewaną morską wodą i dalej w stronę Ustki, przez którą przemknęliśmy rzucając tylko okiem na latarnię – dalej padało. Po posiłku czerwonym szlakiem udaliśmy się w stronę Rowów. To był odcinek „specjalny”: zalesiona droga pełna kałuż i lejącego „jak z cebra” deszczu. Mokrzy, zabłoceni, ale szczęśliwi dotarliśmy do kempingu, gdzie czekała nas gorącą kąpiel i co nieco na ciepło. Jutro czeka nas zasłużony niedzielny dzień odpoczynek.
Nie będziemy w Dzień Pański poruszać rowerów siłą mięśni, ani mięśni siłą woli, ani woli siłą wiary…
DZIEŃ SIÓDMY (15 lipca)
Noc poczęstowała nas ulewą z wiatrem smagającym nasze namioty, ale poranek przywitał wiatrem i słońcem. Wstaliśmy dużo później i rozpoczęliśmy akcję suszenia: ciuchy, buty, plecaki poszły w ruch. Niemieccy, mili sąsiedzi z kempingu wsparli nas klamerkami. Obowiązkowo plaża, by pomoczyć nogi i poleżeć na piachu oraz pograć w piłkę. 19.00 uczestniczyliśmy we Mszy św. w miejscowym kościele. Wszyscy kuracjusze będący na Eucharystii w Rowach modlili się za naszą grupę spod Częstochowy. Miło było zobaczyć w ich oczach błysk podziwu, wsparcia i szacunku.
Jutro spróbujemy przez ponad 50 kilometrów rower poruszać siłą mięśni, mięśnie siłą woli, a wolę siłą wiary…
DZIEŃ ÓSMY (16 lipca)
Pobudka o 6. Ruszyliśmy w stronę Słowińskiego Parku Narodowego. Mknęliśmy przesmykiem pomiędzy Bałtykiem a Jeziorem Gardno. Musieliśmy lawirować i omijać napotykane kałuże i błoto. Sam park wspaniały. Napotkaliśmy po drodze platformę widokową na Jezioro Gardno, na której odpoczywaliśmy i podziwialiśmy akwen. Dalej pomknęliśmy w stronę Smołdzina, gdzie zasięgnęliśmy języka o szlaku wzdłuż Jeziora Łebsko i zrezygnowaliśmy z tej trasy – podobno rowerzysta, który jechał tam wczoraj wyglądał jak jedna wielka kula błota. Zjechaliśmy więc do drogi nr 213, mając po drodze postój na przystanku z powodu deszczu. Gdy minął pomknęliśmy na Wicko. Do Łeby wjechaliśmy po przejechaniu 65 kilometrów około godziny 14. O 19.00 – grillowa obiadokolacja i potem na spacer po mieście. O 22 Msza św. i Koronkę do Bożego Miłosierdzia.
Jutro będziemy dalej rower poruszać… wszyscy wiemy czym…
DZIEŃ DZIEWIĄTY (17 lipca)
Wstaliśmy jak zwykle przed 7., a ruszyliśmy o 8. Cel: Dębki. Na początku siąpił deszcz, który momentami przeradzał się w porządną ulewę. Pojechaliśmy drogą leśną obok Jeziora Serbsko, dalej do Dębek asfaltem. Deszcz miał swoje plusy – domyły się w końcu nasze rowerki. W przerwach na przystankach autobusowych i stacjach benzynowych każdemu uczestnikowi zaaplikowywano profilaktycznie tabletkę witaminy C. Minęliśmy Jezioro Żarnowieckie, przy którym miała powstać elektrownia atomowa. Na kemping dojechaliśmy przed 14. Rozbiliśmy obóz i zjedliśmy tradycyjną grillową obiadokolację. W tym czasie zadzwoniło do nas radio Jasna Góra i przez kilka minut byliśmy na antenie. Zwiedziliśmy Dębki, a po Eucharystii, odprawionej o godz. 22, poszliśmy spać w Nadmorskim Parku Krajobrazowym. Po dzisiejszym dniu w nogach mieliśmy o 45 kilometrów więcej.
Jutro ostatni raz w czasie tegorocznego tour-u, aż do tablicy z napisem „Hel”, rower będziemy poruszać siłą mięśni, mięśnie siłą woli, a wolę siłą wiary…
DZIEŃ DZIESIĄTY (18 lipca)
Wstaliśmy w dobrych humorach. Czekał nas ostatni odcinek i upragniony cel: Hel. Wyruszyliśmy przez Nadmorski Park Krajobrazowy w kierunku Półwyspu Helskiego. Gdy wspięliśmy się na Jastrzębią Górę zatrzymaliśmy się na najbardziej wysuniętym punkcie Polski na północ – na Przylądku Rozewie, na którym stoi latarnia morska. Potem Władysławowo i wreszcie ruszyliśmy piękną ścieżką rowerową wzdłuż półwyspu. Do Helu prowadziła nas droga – po obu stronach mieliśmy Morze Bałtyckie. Przy tablicy „Hel” nie mogło obyć się bez pamiątkowego zdjęcia. Gdy dotarliśmy do krańca Helu zanurzyliśmy rowery w Bałtyku – by rzeczywiście osiągnąć koniec Półwyspu. Liczniki na naszych rumakach dumnie pokazały dystans końcowy: 500 kilometrów. Kilka minut po godzinie 20. wsiedliśmy do pociągu, by wrócić do domu.
Szkoda, że w tym roku w składzie tour-owym rowerów już nie będziemy poruszać siłą mięśni, mięśni siłą woli, a wolę siłą wiary…
Może w przyszłe wakacje spełni się kolejne marzenie i znów, gdzieś tam, rowery będziemy poruszać – wszyscy doskonale wiemy czym…

wujek

Podziel się:

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *